niedziela, 27 maja 2018

Samotność bramkarza

Victor Valdez

Uśmiercili mnie w Onecie, jak ostatnią rzeźną świnię, poniekąd im się nie dziwię – do trzody bliżej mi niż do ludzi, a w dodatku – z racji wieku i wskutek przybłąkanych schorzeń – fizjonomia moja również niedaleka od wzorca urody powinowatych ssaków.
Tak naprawdę – to sam siebie uśmierciłem. Z uśmiechem triumfu, z błogością kretyna, nie mającego pojęcia o konsekwencjach swoich czynów. Ba! Czynów! Nawet gestów, uśmiechów, półuśmiechów, ćwierćgestów. O słowach nie wspomnę, bo jak ktoś kompletnie pojęcia o otaczającym świecie nie ma – zaczyna kłamać. Nieporadnie z początku, niezręcznie, niezauważalnie. Małe kłamstewka rodzą kolejne, większe – dorodniejsze, a te – wypasione jak najzacniejszy tucznik.
A to nie o świniach miało być, a o futbolu.

Finał Ligi Mistrzów A.D. 2018 przejdzie do historii jako mecz jednego zawodnika. Bramkarza drużyny Liverpoolu, który, sobie wiadomym sposobem, sprezentował Realowi Madryt dwie, niczym nie uzasadnione, kuriozalne bramki. Przejdzie do historii jako kolejny przykład rozszerzonego, herostratejskiego samobójstwa. Kto z Was nie oglądał – polecam.
Szczerze napisawszy – nie interesuje mnie, jak czuje się ten młokos po wpuszczeniu do siaty dwóch takich pizd, których podwórkowy grubas (którym zawsze byłem) nie zaliczyłby nawet w fazie totalnego zakochania. O! Napisałem „zakochania”? Serdecznie przepraszam. Przerobiłem. Tyle, że w moim przypadku sformułowanie „totalny” należy zastąpić „permanentnie pierdolniętym” ( w skrócie PP – tak, tego będę używał). Zresztą – jak ma się czuć człowiek, którego brytyjska Wikipedia już uśmierciła, a hiszpańska – uczyniła z niego coś na kształt femme fatale.
Ach, na femme fatale, to ja się znam. Niby pociąga cię w niej jej inność, by nie napisać – schizowatość (ta podobno pociąga artystów od zawsze), a jak przyjdzie co do czego, to masz ochotę zwyczajnie przypierdolić, zabrać maszynkę do golenia i pędzić, ile silnik da radę, w Bieszczady – zakładać fermę indyków, którym będziesz z lubością osobiście urywał łby i wyskubywał pióra, a za parę lat – obudziwszy się wśród mgły pierza i oparów ptasiej krwi – kontemplował nagrane na ajfonie buddyjskie mądrości, jak jakiś PP.



Wracam do tematu. Pierwsza puszczona bramka. Podanie bramkarza do napastnika drużyny przeciwnej, jedno muśnięcie piłki – siata. Leniwie zmierzające do bramki ostateczne rozwiązanie kwestii dojrzałości golkipera – tych kilka sekund oczekiwania na werdykt komisji weryfikacyjnej – minimum czasu na przemyślenie – choć, tak właściwie, to przemyślenie czego? Bramkarz w tej sytuacji staje się nieruchomością, niczym samochód z niesprawnym akumulatorem – jesteś pod wpływem, czy nie jesteś – i tak nim nie pojedziesz. Wpadła. Szok. Niedowierzanie. Łzy w oczach. Godzenie się z sytuacją. Przepraszam – z Bogiem. Większość z nas, miast rozprawić się z problemem, powierza go niewidzialnemu przyjacielowi, zdejmując tym samym odium odpowiedzialności z siebie. To całkiem logiczne i nadzwyczaj wygodne. Są też tacy, którzy całą odpowiedzialność cedują na neurotyzm innych.
Neurotyzm to dość ciekawe i wygodne rozpoznanie, nie robiąc wariata z człowieka, przy odrobinie wyobraźni, można zrobić durni z wszystkich wokół. Podobnie rzecz się ma z alkoholizmem. Wypijesz bracie z pół butelki whisky – jesteś alkoholikiem. Dewiantem, którego trzeba pilnować i – o zgrozo – trzeba się nim opiekować! Bo może, nie daj Bóg, puścić gola. Co prawda, z mojego doświadczenia wynika, że dopiero wtedy, gdy, miast bramki – puścisz kloca – zaczyna się problem, ale (spuśćmy zasłonę milczenia) nie dla wszystkich ta granica jest tak oczywista.
I otóż bramkarz – neurotyk, nie poprzestaje na jednej porażce, brnie dalej, rzucając się na piłkę niczym drapieżny zwierz – a tak naprawdę bezradnością swoją ciało oszukawszy – leci gdzie popadnie, na ślepo, mając w pamięci swój poprzedni błąd, dwoi się i troi, poczwórnie i po dysze. Dysze od łebka – to już jest impreza.



I nagle strzał jak do kury (tzn. indyka) – łamią się dłonie, piłka znów leniwie wtacza się do bramki. Niestety, z pomocą kolegów. Bo – nie dopilnowali.
Koledzy są różni – jedni nie dopilnowują swoich kobiet – im trzeba ad hoc konstruować doskonale moralnie wypracowane (dla potrzeb hodowli neurotyczki) alibi, inni znów nie pilnują samych siebie -  dla nich najlepszym wyjściem bywa wazektomia, a jeszcze inni – zbyt wrażliwi emocjonalnie – sami pilnują kobiet swoich przyjaciół. Wrażliwość emocjonalna to jeszcze nic zdrożnego, ale kiedy pojawia się osobnik, posiadający wszystkie wyżej wymienione cechy kolegów, ba, z zajadłością Tomasza de Torquemady, jego nabożnym zaangażowaniem, infiltruje to i owo - niekoniecznie na sucho – sprawa staje się poważna.
Poważna – niepoważna – druga bramka została frajersko wpuszczona. Mniejsze napięcie mięśni dłoni, powstałe w wyniku uczuciowego wahnięcia zrobiło swoje. Bramkarz puścił gałę po czubkach palców, a ona sama – muskając zaledwie opuszki - najzacniejsze, tkliwe kobiece piersi – dopełniła czary goryczy, fundując nieszczęsnemu golkiperowi dozgonne piekło (co dalej – nie będę pisał, albowiem w życie pozagrobowe nie wierzę).

„Pijmy wino za kolegów” – napomina tekst pieśni. Niestety, po kolegach, jak i po winie, miewam zgagę. Faktem jest jednak, że żal mi tego liwerpulskiego bramkarza. Doskonale wiem, co czuje. I jak znam życie – pozostał teraz sam, ze swoimi przewinami, nie przewinami, dobrze, jeśli ma, podobny do mojego, ogród, w który może się zanurzyć i - choć na chwilę – wyłączyć myśli. Hm, co ja piszę – pewnie że ma ogród. W końcu jest piłkarzem.

Uśmiercili mnie w Onecie niczym rzeźną świnię. Wcale im się nie dziwię. Może i umieram (piszę to z pewną dozą niepewności) – ale w miarę godnie, cicho i bez bezsensownego blichtru. Czekając w kolejce do onkologa nie mam poczucia że jestem nikim, pomimo tego, że siedzę grzecznie ze wszystkimi, pospołu, łącznie z tymi, którzy nazajutrz wypisywać będą koszmarne recenzje rodzimej ochrony zdrowia. Zwyczajnie – cieszę się, że żyję. Jeszcze.

Is anybody out there?


I tak jak obłęd, w wyższym tego słowa znaczeniu, jest początkiem wszelkiej mądrości, tak schizofrenia jest początkiem wszelkiej sztuki, wszelakiej fantazji.
(H.Hesse)


Nie wiadomo, jak to długo trwało. "To...trwało..."  Nieprzebrana ciemność, jedyna stała fizyczna, jaką znał.  Ciemność, raz po raz gwałcona kolorową poświatą, wybuchającą, niczym wodna para z rozprutych trzewi, skurczem wszystkich mięśni.  Bezkształtna, bezzapachowa, bezosobowa. "Bezosobowa?" Złożony z milionów komórek organizm, nie potrafił zlokalizować ni jednej z nich, mocą synaps, wyładowaniami kojarzeniowych dróg - niczym ostrze - wkradającymi się w głąb nieumiejscowionego. Dlatego nazwał "to" tęczą. Nie wiadomo, jak długo to trwało. Równie dobrze mogło trwać od zawsze. Ból. Przy każdej próbie otwarcia oczu. I szept. Szepty. Gdzieś we wnętrzu głowy, tam gdzie kończy się czoło a zaczyna... "Co się zaczyna? Zaczyna?" Mówienie, bez zapachu, bez sensu, bez ruchu. Tak, to mogło trwać od zawsze... Fala ciepła, od stóp, do głowy. Ogromnym wysiłkiem, otworzył oczy. Leżał w półmroku. Obok - ułożone w rząd łóżka, z ogromnymi metalowymi poręczami. Ściana przed nim wydawała się na pół przezroczysta, jakby z matowego szła. Albo z pleksi. Był sam. Nie był sam. Szumy, tajemne znaki, przekazywane z pomocą radiowych fal, docierały do niego, zniekształcone, gdzieś poza nim, na wyciągnięcie dłoni, przechodziły przez tęczę. "Analizator, Analizatory..." Jak bioczipy, które od dwóch lat zaczęli wszczepiać pacjentom. Miniaturowe urządzenia diagnostyczne, z czasem same nauczyły się kodować i rozkodowywać.  Zaczęły żyć. Doskonale pamiętał, jak , zainfekowany dezinformacją, przestał czuć, odczuwać, nie było to potrzebne, utrudniło by tylko realizację planu. Ich planu.
Ktoś włączył światło, blask, paroksyzmem bólu, zatrzymał się trzewiastą tęczą, w oczach. Obraz powoli uciekał, uciekał do góry. Aż znieruchomiał.
Zapach, który wpłynął właśnie do pomieszczenia, rozpoznał natychmiast, to on wyznaczał mu do tej pory godziny snu. Zapach różanej pomadki.  Zapach zaciśniętego na szyi paska.
- To nie ja. To nie ja. Nie ja - zanuciło łóżko.
- Nie, to nie on - wyszeptały ściany, adwokackie, dostojne i nieruchome. 
- Wezwijcie doktora - usłyszał kobiecy głos. Znajomy glos.
- Jestem już - odezwał się chrapliwy bas - widzę że koledzy przesadzili z Haloperidolem. Dajmy biedakowi coś na rozluźnienie. 
"Haloperidolem? Haloperidol, haloperidol...halo - nie pierdol..."  Doskonale symetryczna cząsteczka, z królewskim atomem azotu pośrodku i bocznym, doczepionym na potrzeby eksperymentu łańcuchem zakodowanych aminokwasami kłamstw, aberracji, deformujących rzeczywistość, zabijających emocje. Zamieniający szum Wszechświata w nieustający potok słów, pełzających pod skórą, niczym świerzb. 
Nie poczuł ukłucia. Powoli, stopniowo, ból zaczął cofać się do miejsca gdzie powstał, do brzucha, do krzyża. Miast natrętnej, wykręcającej oczy tęczy, pojawiła się delikatna, brązowa mgła, zadrżały powieki... Znieruchomiały, gdy czyjeś palce otworzyły mu oczy. Uderzenie światła było krótkie, obraz, jedynie przez chwilę zamazany, stawał się coraz czystszy, kontury wyraźniejsze.
- No, wrócił pan - mężczyzna usiadł na brzegu łóżka.
- Toooaaaak... - wykrztusił ból.
- Doktorze T. - i znów ten głos, będący zapachem. - To ja już nie jestem potrzebna?
- Nie, siostrzyczko, przyjdę do pani po dwudziestej trzeciej.
- Będę czekać.
"Doktorze T.?..." Otworzył szeroko oczy. U wezgłowia siedział - on sam... W białym, rozpiętym fartuchu, pod którym można było dostrzec błysk eleganckiego, ciemnoniebieskiego, przetykanego srebrną nitką krawata, tego samego, który po raz pierwszy zawiązał na swój własny ślub. On sam, tylko młodszy. Dużo młodszy.
- Nie...- chwycił mężczyznę za połę fartucha.
- Odpoczywaj teraz. Zbyt wiele informacji, jak dla ciebie. Zbyt wiele.

...

Leżał przez chwilę w bezruchu, w oczekiwaniu na ból.
- To jakieś cholerne deja vu - szeptała w jego głowie tęcza.
- Deja vecu - skandowała poduszka.
- Nie, to jest z gruntu nienormalne - odpowiedziały nogi.
- Zamknijcie się! - krzyknął.
- Przyjdę do pani po dwudziestej trzeciej... - przypomniała tęcza.
- Nie możesz do tego dopuścić! - skurcz mięśni rzucił nim całym o materac. Zsunął się z łóżka. Kolana odmówiły posłuszeństwa, upadł na podłogę. "Trzeba to jakoś cofnąć. To się nie może zdarzyć raz jeszcze..." Podczołgał się do oszklonych drzwi. Zaczął w nie walić pięściami.
- Halo...jest tam kto? 
"Nie można dopuścić do tego, by się z nią spotkał, w ten właśnie wieczór." Wszystko się wtedy zaczęło: rano - przerwali radiowy program, by dostroić jego mózgowe fale do częstotliwości nadawanych kodów, a, kiedy, wieczorem, znalazł się z nią sam na sam... 
- Jest ktoś tam?! Błagam, otwórzcie!
Drzwi, strąciły go na podłogę. Zamknął oczy, czuł, jak kilka bezgłośnych dłoni łapie go za ręce i nogi, rzuca na łóżko, jak na kostkach i nadgarstkach zaciskają się twarde obręcze. Bez słowa, w mrok. 
Gdzieś zniknęła tęcza. Tym razem również nie poczuł ukłucia.

Dies Irae


Najbardziej ukochałem jesień. Zapachem palonych liści, którego swądem nazwać się nie godziło, niczym kadzidlana chmura chroniącym babciną ulicę przed gromowładami smutnego śródmiejskiego gmachu – bolszewickiego gniazda – mocą swą zawiadującego całym światem, aromatem jednostajnie rozpostartym ponad naszymi głowami – tarczą nieprzeniknioną, ozonosferą niepośledniego gatunku, którą chłonęło wszystkie stworzenie, żywe i martwe, wtapiało się w nią, czy ona w nie (jakaż to w koncu różnica?), kondensowało, by od czasu do czasu wybuchnąć katafalkowym pochodem Księdza Dziekana, rozbrzmiewającym orkiestralnym wołaniem zza światów, przyprószonym słodkawą, piżmową funeralną magią, trupim nasieniem.
- W obliczu śmierci każdy jest równy – mawiała babcia.
Świąteczna kulminacja przypadała zazwyczaj na pierwszy dzień listopada, wszyscy, z najdalszych stron, zbierali się wówczas w babcinej kuchni, wypełnionej po brzegi zapachem bigosu. Pierwszy, od świtu, pełnił zazwyczaj dyżur Przybyłek – odprawiał swój mistyczny rytuał nad dymiącym garem – nasłuchiwał skwierczeń, syków, popiskiwań, bulgotów – wyśpiewywanych koronek do bożego miłosierdzia - dies irae, dies illa, solvet saeclum in favilla – i, zapewne oczekując rychłego Pańskiego przyjścia – czynił sąd nad rozgrzanym do czerwoności metalem.
- Wstawaj, poryrać trzeba, jedzenie się robi – tak oto babcia zaczynała mój dzień, gdy, po całonocnych zmaganiach z czerwoną dłonią na szybie, spragniony snu doczekiwałem świtu. Przez (jak mi się wówczas wydawało) wieki – podmiotem ryrania był dziadek, gdy umarł – ów męski obowiązek przeszedł w prostej linii na mnie. Ryranie – to – inaczej rzecz ujmując – umiejętne szturchanie pogrzebaczką tlących się w piecu węgli, opanowanie tej sztuki wymagało wielu miesięcy ćwiczeń, okupionych licznymi sromotami, kiedy, pomimo pełnego zaangażowania, napięcia wszystkich muskułów i odruchowego zmniejszenia lepkości potu – nie udawało się rozprzestrzenić ognia – ba – zdarzało się że ten gasł – ni stąd ni zowąd – jak gdyby na przekur zapalczywości młodego adepta, z czasem umiejętności rosły, ruchy stawały się bardziej wycyzelowane, delikatniejsze I precyzyjniejsze. Po roku codziennego ryrania – już wiedziałem: należało rozpocząć powoli, rozgarniając niewidzialną zasłonę, delikatnie poszturchując samym czubkiem mosiężnej szpicy, po czym przejść do coraz szybszych I mocniejszych, głębszych pchnięć, coraz to drastyczniejszych, wieńcząc całe dzieło dzikością, ruchowym chaosem, skwierczącym I prychającym parą na wszystkie strony. Wiele lat później – dostrzegłszy podobieństwo ryrania do innych, bardziej praktycznych form ruchu posuwisto – zwrotnego, doceniwszy tą pierwotną szkołę – uznałem moje młodzieńcze doświadczenia za rodzaj diamentowego (bo z węgla) artefaktu, błogosławieństwa, pozwolenia – glejtu pisanego ogniem, iskrami I żarem – będącego w swej istocie niepisanym rozgrzeszeniem moich przyszłych, dorosłych, przyjemnych nieprawości. Quantus tremor est futurus, quando judex est venturus, cuncta stricte discussurus!
Czerwona dłoń. Ileż to razy walczyłem ze snem, zatrzaskując powieki przed złowieszczymi poświatami, odbijanymi przez rzeźbione szklane , oddzielające sypialnię od salonu, drzwi, imaginacjami gorszymi niż myśli o niebycie, karze za grzechy, czy – co najgorsze – ogórkowej na obiad dnia następnego.
Ukazywała się ona na szybie, zazwyczaj tuż po północy, krążyła, sięgała, płonęła blaskiem odbijanego światła, powracającego z wieczornej triumfalnej defilady trójkołowego przybyłkowego potwora, oddalała się, to znów przybliżała, nieuchronna, złowroga, złowieszcza. Zatrzaskiwałem wówczas powieki, ryglowałem, niczym dębowe drzwi, chroniące wszystko to, czego miałem być w przyszłości świadkiem, I to, czego doświadczałem już wówczas, zaciskałem dłonie, a pięści moje, dziecinne, neurastenicznie burzące gładką taflę kołdry – welurowo walczyły z niewidzialnym przeciwnikiem – oczy I skóra oparzone lękiem- pulsowały, słyszałem dokładnie, tak, słyszałem dźwięki tonów serca, umierałem I wznosiłem modły ku niebu. Strach był najdoskonalszym powodem istnienia Boga. Innego – nawet później - lepszego– nigdy nie odkryłem.
W dzień ten, już od samego rana – schodzili się wszyscy: i stara Szczagielska, trupowatością swą żylastą powłócząc, i córka jej, kilkudniowym fuzlem cuchnąca, i elegancki doktor Stach, skropiony kupionym w PEWEXie dowodem ludzkiej wdzięczności, jeszcze trzeźwy, i Przybyłek, a gdy jego zabrakło – pojawiła się – pani Stefa. Nikt nie wiedział (może poza babcią, która wiedziała wszystko) skąd przyszła. Podobno była jedną z dziadkowych kuzynek, ale – nikt z nas o to nie pytał.
Owal jej rozoranej zmarszczkami twarzy kontrastując z płytko osadzonymi, błękitnymi oczami i paradoksalnie gładką, długą szyją był dla nas jasnym i niepodważalnym dowodem jej staropanieństwa, staropanieństwa – mawiała – z wyboru. Uważając się bowiem za Pańską Oblubienicę, posiadłszy umiejętność rozmawiania z duchami, tkwiła przez większość swojego życia na granicy dwóch światów, nie przejmując się ani zdaniem żywych, ani (jak wspominała) – częstymi bluzgami zaświatowych mieszkańców. Nie była groźna, wręcz przeciwnie – jej łagodny, naznaczony jakimś nieziemskim spokojem uśmiech, lekko wyginający w tęczę kąciki ust, sprawiał, iż wszelkie jej dziwactwa, obrzędy i mamroty uchodziły płazem, ba, nagradzane były dokładką babcinego bigosu lub dodatkowym kawałkiem ciasta. Jedynie w towarzystwie doktora Stacha – zaprzysięgłego ateisty i pijaka - antyklerykała, jej oczy stawały się nieprzejrzane, źrenice zwężały się a na czole pojawiały się krople potu. Ubrana była zwykle na czarno, z czarną, błyszczącą aksamitką wieńczącą jej habitowy strój, permanentna żałoba, dramaturgiczna perfekcja usankcjonowana gładzizną materiału, lecz powaga i dostojność znikały, gdy na stole pojawiała się strawa. Lubiła jeść – tak właściwie to jadła bez przerwy, łapczywie wchłaniała wszystko, co babcia skrzętnie podsuwała, krztusząc się przy tym I prychając, wywalając przy tym oczy do góry, białkami strasząc ewentualnych śmiałków, którzy mieliby ochotę na kolejny kęs, po czym – wracała uśmiechem tęczowo – nieprzebranym łagodnym, aż do kolejnej porcji.
W roku, w którym poczęły z ulic znikać czołgi, a wyciągnięte z żurnali fiszki śpiewały pieśni na cześć jakiegoś mitycznego Bujaka, którego jeszcze nie złapali, na bigosowe świętowanie znów stawili się – i medium okrągłolice, i chirurg z wymienną wątrobą.

- To z kim szanowna pani miewała ostatnio przyjemność? - cyrulik rozpoczął świąteczny taniec.
- Wstydził by się pan, panie doktor – pretensjonalnie dygnęła przed danserem czarownica – wstydziłby się pan takie rzeczy mówić. Duchy są, rozmawiają z nami, tylko my nie potrafimy ich usłyszeć.
- Oczywiście – uśmiechnął się Stach – jedynie pani potrafi, my zaś, maluczkie bożekrówki to ryczymy tylko, muczymy, byczymy, że niech to szlag...
- Niech to szlag, – wtrąciła babcia – znowu pan zaczyna?
- Skądże – odrzekł, wyciągnąwszy z kieszeni marynarki butelkę wódki, postawił na stole. - Czy ktoś się ze mną napije?
Babcia westchnęła, odwróciwszy wzrok.
- Tak – czarownica skinęła głową – ja się z panem napiję.
Babcine westchnienie odbiwszy się echem od ścian, powróciło i wzleciało w stronę szafki z kieliszkami.
- Przyniosę.
- Bo wie pani, pani Stefko – ciągnął chirurg – jestem człowiekiem ciekawym świata, więc pytam. Cały czas pytam. I nie dostaję odpowiedzi, wciąż nie dostaję.
- A cóż takiego chciałby pan wiedzieć? - aksamitem ukoronowana chwyciła w pół flaszkę, wprawnym ruchem odkręciła zakrętkę, napełniła szkło. Kąciki ust podniosły się jeszcze bardziej, oczny zaś lazur – rozbłysnął, na małą chwilę – lecz blask prawie natychmiast wchłonęła nieprzejednana czerń.
Wlawszy w siebie zawartość kielicha, Stach odpowiedział uśmiechową iluminacją, podszytą jednak dziwacznie, złowrogo, inaczej - bezwolnym spazmem w swej istocie będącą, prologiem bitwy na śmierć i życie, dwoma nagimi mieczami wbitymi pomiędzy butelkę a dwa, ledwo co opróżnione naparstki.
Dziwnie niezwykłe było wówczas owo facjatowe Waterloo, grymaśnymi wargami znaczone pole walki, jak flagi, łopoczące na wietrze, proporce dwóch na przeciw siebie stojących armii. Tuba, mirum spargens sonum, per sepulcra regionum... Usztywnione, tęczowe kąciki, bezruchem oznajmiające swoje zwycięstwo – contra lekko drżące, skierowane pogardliwie ku górze, pozbawione litości. Armagedon. Dies irae.
- To o co chciałby zapytać?
- Jest pani tak bardzo pewna swego, więc proszę mi wyjaśnić. Wyobraźmy sobie, że znajduje się pani w pociągu, gdzieś tam, w przedziale, ciepłym, wygodnym, siedzi sobie pani z nogami wywalonymi do góry, pociąg rusza...
Ruszyły. Najsamprzód konnica, galopem, na przełaj, pod kątem prostym – by łamać tą nieprzejednaną linię warg, wyłamać, zdeformować, choć na ułamek sekundy. Iudex ergo cum sedebit, quidquid latet, apparebit: nil inultum remanebit. Żadnych wnyków, wilczych dołów, ścian ognia i zdradzieckich jezior wrzącej smoły. Ni lasu strzał, świstu przelatujących nad łbami koni pocisków. Nic. Cisza.
- … i pani w tym pociągu, pani Stefko. Siedzi pani wygodnie. A jednak, zmienia pani swoje położenie, od punktu A do punktu B. Moje pytanie jest proste. A więc - porusza się pani, czy nie?
Dotarły. Lance skierowane prosto w curvaturę, obie flanki zazgrzytały w śmiertelnym uścisku, a mimo to – nie drgnęły. Morze strzygących ze strachu końskich uszu zafalowało, febra z ust przeniosła się na palce dłoni.
I oto nagle - skrzydła obrońców wyostrzyły się, ścieśniły swe szyki , wystrzeliły tęczą. Nie rozorała ich kawaleryjska szarża. Quid sum miser tunc dicturus? Quem patronum rogaturus? Cum vix iustus sit securus?
- Poruszam się. I nie poruszam. Jednocześnie. Prawda, doktorze?
- Ha! Względem innych układów I owszem, droga pani, ale względem własnego – niekoniecznie. Ogłaszając swoją teorię względności, Einstein zupełnie nieświadomie poddał w wątpliwość sens istnienia Boga.
- Einstein był ateistą – szepnęła babcia.
- Jeśli patrzy pani na świat wyłącznie ze swojej perspektywy, – ciągnął Stach – w innym zaś układzie świat wygląda zupełnie inaczej. I prawa nim rządzące, także. Rozmawia pani z duchami, czy z tym, co wykluwa się w pani mózgowych zakrętach? A święta Teresa była wizjonerką, czy wariatką? Nie ma pani czasem wrażenia, że wszystko da się odnieść ad absurdum? Zupełnie niedawno – płynnym, delikatnym ruchem przedramienia, napełnił kieliszki – tak więc zupełnie niedawno oglądałem program na temat odżywiania, jakiś łysawy pułkownik tłumaczył, że, by żyć zdrowo, nie należy jeść więcej niż pięć kilo mięsa na miesiąc. Rozumie pani? Pięć kilo. A ja, na swoje kartki mogę dostać co najwyżej dwa i pół. I do tego z kością. To tak, jak pani wiara. Pięć tysięcy gramów pobożnych życzeń przy dwóch i pół tysiąca realnych możliwości.
I wydawać by się moglo, że pękną, rozpadną się w puch obronne linie, przełamią się owe sprytnie wyostrzone wały, zastępy atakujących wedrą się wgłąb coraz węższej tęczowej tyraliery, a zduszone jęki miażdżonych końską nawałą obrońców znaczyć poczną pole ich wiecznego spoczynku. Ingemisco, tamquam reus: culpa rubet vultus meus: supplicanti parce, Deus...
- Tyle w tym względności nieistnienia Boga, ile względności jego istnienia – odparła czarownica, poprawiając tasiemkę – koloratkę. - Nicżeś nowego pan nie wymyślił. I podejrzewam, że ten wasz Einstein był bardziej wierzący niz wam się wszystkim wydaje. Ha! W końcu to Żyd. Nalejcie mi jeszcze...
- A co to ma do...
- Nic. Albo tyle samo co pańskie pięć kilo...
Dwie armie, w śmiertelnym uścisku splecione, bitwa, która nigdy się nie skończy. Nie będzie porannych modłów za poległych, zbierania rannych, dobijania okaleczonych. Nie będzie triumfalnych pochodów, jeńców, ciągniętych za wozami, marszowym dwuszeregiem oddających hołd zwycięzcom. Oro supplex et acclinis, cor contritum quasi cinis: gere curam mei finis. Wargowe: bezruch i ruch. Względność.
Wobec śmierci każdy jest równy – przerwała babcia.
- Tak. A największym przekleństwem człowieka jest to, że, zamiast stworzyć bogów na obraz I podobieństwo swoje, wymyślił boga, do którego sam pragnie się upodobnić. Reszta, łącznie z pojęciem grzechu, stanowi jedynie pochodną tego błędu. - Stach wstał, lekko chybocząc, podszedł do drzwi. - Czas na mnie.
- I na mnie - podniosła się czarownica. - Muszę jeszcze na cmentarz...
...
Poranek nazajutrz przyniósł dwie wiadomości. Doktora, znaleziono martwego w szpitalnym kącie, gdzieś nieopodal sali operacyjnej, leżał, zwinięty w kabłąk, sztywny i nieruchomy, podobno pijany w sztok - utopił się we własnych wymiocinach. Pani Stefa zaś – wracając z grobów – weszła pod koła ciężarówki, uderzenie było tak silne, że rzuciło kobiecinę wprost na słup elektryczny i roztrzaskało jej głowę na drobne kawałki.
Huic ergo parce, Deus. Pie Iesu Domine, dona eis requiem.
Chirurga pochowano na cmentarzu komunalnym. Gdzie leży czarna dama – do dziś nie wiem. Chociaż, jak sądzę, babcia wiedziała. Ona wiedziała wszystko.

Szczury


Dziwna to była kamienica, z inkrustowaną schizofrenicznie zniekształconymi kamiennymi głowami fasadą, rzeźbionymi balkonowymi rantami, których nieprzyzwoicie poskręcane, w pierwotnych uściskach, esyfloresy spływały w dół, raniąc ostrymi szpicami kolejne piętra, ornamentowe dziwadła brały w posiadanie te mury, wbiwszy się w tynk, przenikały do krwiobiegu, zastępując zdrową ceglaną tkankę metalowymi wtrętami. Wydrążone w cegle Maszkarony, wykrzywione bólem i wojennymi bliznami, trwały na posterunku, nie czekając na nic. Po prostu - trwały. Surowy, poraniony fronton wieńczył, zdobiony wydłubanymi falbankami akoterion, równie posępny, jak i cała reszta, umyślnie wepchnięty między budynek a niebo, zabraniający słońcu wstęp na podwórze, wiecznie zacienione. Całość, z zewnątrz przypominała znieruchomiałego nieodwoływalnym zaklęciem trolla - wbitego w zieleniejącą latem, zimą zaś - rozbłyskującą światłem zniczy cmentarną dzielnicę, tu -  nieśmiertelność bywała jedynie udziałem drzew - buków, klonów i niezliczonych wierzb, kołyszących się w takt funeralnych marszy, niemych towarzyszek ostatnich dróg, odgrywanych na babcinej ulicy.

Kochałem się w jesieni - gdy - cała babcina ulica płynęła, klonami, różnokolorowo wybuchającymi, raz po raz, jako zwiastun rychłej śmierci wszystkiego żywego stworzenia, ponad wszystkim - ponuro królował mdły zapach nadchodzącego końca, przywiany gdzieś zza muru żydowskiego cmentarza - wraz z kończyną odjętego przybyłkowego raju.  Można było chwilami odnieść wrażenie, że Kostucha urządziła sobie w tym rejonie geometryczny festiwal, z matematyczną dokładnością celebrując, odmierzane cyrklem, wektory swojego działania. Nasza kuchnia bowiem, stanowiła dokładny środek trójkąta, wyznaczanego przez dwa okoliczne cmentarze - starozakonny i miejski, trójkąta zwieńczonego, doklejonym do szpitala, wyglądem swym do złudzenia przypominającym leninowskie Mauzoleum, prosektorium. Codziennie niemal, gdy z oddali rozbrzmiewać poczęły pierwsze takty orkiestrowych żałobnych marszów, siadaliśmy z babcią przy oknie, porzucając wszystkie dotychczasowe zajęcia, siadaliśmy, głębokimi wdechami chłonąc przepływający obok nas korowód zapachów, dźwięków - cmentarnych, zawodzących: najsamprzód kościelny, niosący krzyż, za nim strzelisty Ksiądz Dziekan - powłóczysty czernią, z oczami wzniesionymi ku niebu, nieobecny w tym swoim pochodzie, dalej orkiestra - napędzająca muzykę stężałym od wódki i piwa powietrzem, napędzająca tragicznie, a na samym końcu, tuż za trumną, wiezioną na dyżurnym parafialnym katafalku - żałobnicy, patrzyłem na nich, odgadywałem ich myśli - wiedzieli o tym, neurastenicznymi spojrzeniami obdarzając przegładką taflę babcinego okna - weneckie lustro, przez które, jak radar, wysyłałem badawczy impuls, chłonąłem: pijane takty rozpadały się na błyszczące, czerwienią i złotem, mieniące się w słońcu nuty, te - wirowały, coraz to szybciej, by, po chwili opaść na bruk żółcią i brązem liści. I wówczas - znów słyszałem anielskie chóry, modlitwy tych, którzy modlić się już nie mogli, polifoniczną dostojność, odpływałem, przestawałem istnieć, każde takie swoje nieistnienie kończąc przeciągłym, wyrzuconym z trzewi krzykiem.

Mieszkaliśmy podówczas na parterze, suterenę zajmował zdegradowany amputacją Przybyłek - były król żydowski, jednonożny ormowiec, który, pozbawiony przez los (przy wybitnym współudziale mściwego chirurga) kończyny, przekwalifikował się na proszalnego dziada, w krótkim czasie stając się w swoim nowym fachu arcymistrzem. Mieszkanie po drugiej stronie korytarza zajmowała pani Irma - wraz ze swoimi psami - dwoma owczarkami niemieckimi (obdarzona takim imieniem nie mogła hodować inne rasy niż ta) - dziadek mawiał, że stanowiły one substytut męża, którego swego czasu zamieniła na prezesurę oddziału Związku Kynologicznego, zresztą - nikt nie wiedział jak było naprawdę, nikt nie pytał, a ona sama - przedłożyła działalność społeczną nad dobro osobiste. Psia nacja, w owym czasie, znaczyła swoje terytoria odchodami setek wałęsających się po ulicach bezpańskich kundli.
- Naród ten, zwierzęcy, jest znacznie lepiej zorganizowany niż społeczeństwo socjalistyczne - nie robi pod siebie. - mawiała pani Irma, a dziadek kiwał wówczas głową, wzdychał i, ściszając głos, intonował Żeby Polska była Polską. Znaczyło to dla mnie wtedy tyle samo, co masło maślane, ale cóż ja tam znałem się na psach.

Kiedyś (było to w trakcie rodzinnych wczasów, spędzanych w jednym z przyplażowych nadbałtyckich hotelików), spacerując po deptaku, pięcioletni gówniarz, nuciłem tą piosenkę (rzecz jasna jedynymi jej słowami, jakie podówczas znałem były tytułowe). Zaczepił mnie wówczas starszy mężczyzna i, posławszy mamie znaczący uśmiech, odparł:
- Wie pani, będzie z niego przyzwoity człowiek. Tylko, niech nie śpiewa tego głośno.
Nie rozumiałem, dlaczego mam nie śpiewać, nie pojmowałem co takiego moje mamrotanie miałoby mieć wspólnego z przyzwoitością, zachęcony jednak obcym przyzwoleniem - postanowiłem, że drzeć się będę w każdy następny wieczór, aż do końca wakacji. Trzy dni później pod pensjonat zajechał milicyjny radiowóz, a następnego ranka, tato zabrał mnie do domu.

Pierwsze piętro zajmowała dentystka, opanowawszy klatkę schodową za pomocą zapachowej gabinetowo - kuchennej mieszanki i wrzaskiem okaleczanych szczękowo nieszczęśników, wciąż domagała się anschlussu piętra trzeciego, prowadząc ciągłą podjazdową wojnę z, mieszkajacą tam wraz z córką - Szczagielską. Przysparzało to tej ostatniej dodatkowych zmarszczek na - i tak już pooranej tragediami starczej twarzy, jej córka - magister ekonomii - piła (bijąc na głowę osiągnięcia w tej dziedzinie sąsiada z czwartego - doktora Stacha), co boleśniejsze upadki odwzorowując z sadystyczną pieczołowitością na matczynym ciele. Podczas, gdy doktor Stach pił na tym swoim najwyższym pięterku w ciszy (kontemplując zapewne nieuprawnioną bliskość Stwórcy), gasł powoli i niepostrzeżenie, młoda Szczagielska oznaczała każdą opróżnioną butelkę zwierzęcym wrzaskiem, dziką orgią urządzaną przez zdefragmentowane, przeżarte etanolem synapsy, wychodzili na klatkę schodową wówczas: i dentystka i dziadek i nawet jednonogi Golem, wraz z chórem irmowych psów, wszyscy zaczynali ujadać, szczekać, kąsać, plątać się w tańcu - dziwaczny był ten taniec - z metrum wybijanym przybyłkowymi laskami -  inkrustowany krzykiem, zawodzeniem i wyciem, nakrapiany kunsztownymi przekleństwami korowód, zaimpregnowany wściekłością różaniec, którego paciorkami były klatkowe schody a wiązaniem - zawiść ludzka, pieczołowicie pielęgnowana w domach, przenoszona z pokolenia na pokolenie, niezniszczalna, niczym Partia. Szaleństwo to kończyło się, wraz z pierwszym womitem niedoszłej księgowej, zazwyczaj krwistym, wystrzelonym na którąś z sąsiedzkich wycieraczek, po którym to - zalegała cisza, a uczestnicy owego misterium, nie odkrywszy przyczyn swoich nienawiści, szczepieni w morderczych uściskach, bezkształtni, zaczynali jedynie warczeć, i gdy początkowa izometria wrzasku przeradzała się w rytm ataktyczny, nierównomierny, coraz to szybszy, nieczysty - wracali do siebie, by móc spokojnie, w domowych zaciszach wyczekiwać kolejnego szczygielskiego dramatycznie szklanego dna. Często jednak nic więcej się nie działo - bolesna ekonomia nie pozwalała ekonomistce chlać w nieskończoność, i wówczas kamienica zasypiała, światła gasły wraz z oddechami, ustępując pola prawdziwym właścicielom murów. Szczurom.

How now? a rat? dead, for a ducat, dead! Szczur zalęgły podziemny. Twarda, śmierdząca wołowina, ciemnoczerwona, mdła, o czterech odnóżach i ogonie, ot - szczur.

Każda wówczas noc, rozpoczynała się piwnicznymi popiskiwaniami, zrazu delikatnymi, cichymi skomleniami, a te - stopniowo przeradzały się w przeciągły stukot, tupanie, coraz to głośniejsze, bardziej intensywne, piski tężały, przechodząc w wycie, nie takie zwyczajne - chrapliwe. I owo chrobotanie, chrapanie, wstrząsało wieczorem, drżały ściany, podłogi i sufity, a babcine firany, dopiero co wykrochmalone, falowały zgodnie z nadanym im pędem.
- To szczury - szeptał dziadek. - Pod miastem są ich miliony.
Miliony bezimiennych członków podziemnego państwa, szeregowych członków, mas - pracujących nad utrwaleniem tego, co pozostanie po uderzeniu atomowym, czekających na chwilę, gdy wreszcie big bang wyrwie murom zęby krat, stropy zapadną się jednym westchnieniem, a słoneczne światło, dotąd reglamentowane, przestanie w mgnieniu szczurzego oka być produktem peweksowo deficytowym. Fascynowało mnie to oddolne królestwo, świat ukryty pod powierzchnią tego, którego nie byłem tak bardzo ciekaw, był oczywisty, akuratny, pozbawiony emocji, a telewizyjny generał w śmiesznych, wielkich okularach, wygłaszający wciąż to samo przemówienie, martwą swoją fizjonomią uprawomocniał przekonanie, że nic godnego uwagi zdarzyć się nie może. I, pewnie, nie zdarzyło by się, gdyby nie owe fiszki, wsunięte między żurnalowe strony, chronione przez bezgłowych modeli, które - raz po raz - znajdowałem w czeluściach babcinej spiżarni. Na jednej z nich odkryłem taki oto tekst:
Zielona wrona,
dziób w wężyk wyszamerowany,
kto nie da drapaka,
kto nie chce zakrakać,
ten będzie internowany.
Przeszło mi przez myśl, że owo internowanie - musi być równie okrutne, co, dokonywana przeze mnie, z sadystyczną dokładnością, papierowa dekapitacja, postanowiłem podzielić się tym straszliwym przeczuciem z kimś, kto, w mojej ocenie, zawsze wiedział wszystko.
- Internowanie to nie taka straszna rzecz, są gorsze - powiedział dziadek. - Mnie bolszewicy godzinę trzymali przed plutonem egzekucyjnym, zanim mnie puścili.
- Puścili? - zdziwiłem się.
- Tak - westchnął. - I skazali na prawie czterdzieści lat życia w Polsce Ludowej.
- Nie przesadzaj - zza drzwi wychyliła głowę babcia. - A bo ci źle? Masz co jeść? Dom masz? Walki ci się zachciewa? Co?
Dziadek machnął ręką.
- Gdzie teraz są bolszewicy? - zapytałem.
- Pokażę ci. Jutro, z samego rana.
Następnego dnia, postawił mnie dziadek przed ogromnym budynkiem - odgrodzonym od świata posępną szarością tynków, grubymi, strzelającymi rdzawą poświatą kratami w oknach odstraszający nieproszonych, wydało mi się, że w tym miejscu wszyscy są nieproszeni, że ten dom, w samym środku wielkiego miasta, istnieje jedynie dla siebie, żyje swoim własnym życiem, oddycha do wewnątrz, niczym mityczny potwór, który, zrządzeniem losu, znalazł się w miejscu obcym, nieprzyjaznym i tak samo obcy i nieprzyjazny, z bramnej ciemności paszczy co chwilę wypluwał: ludzi, samochody, wyrzygiwał - niczym upodlona Szczagielska.
- To jest komitet miejski - oznajmił. - Gniazdo bolszewików, centrum wszelkiego złego.
Zabrzmiało to dziwacznie - w zestawieniu z obrazem śmiesznego faceta w okularach przetranspondowanych z kreskówki o pszczółce Mai, gościa, z którego śmiała się i babcia, i tato (mimo iż należał do partii), i dziadek wreszcie - za każdym razem, gdy ów oficer pojawił się na ekranie babcinego Rubina, dziadek doprawiał mu kwadratowego wąsa i nazywał go Hitlerem, co spotykało się z żywą reakcją - jak zawsze na posterunku - Przybyłka, który natychmiast wtrącał, że Hitler był jedynym w swoim rodzaju i do tego abstynent, a generał - zwłaszcza ten - po kacapowemu wychowany - pić musi, inaczej nie świeciłby lampasami.
Gdyby tak można było mieć trochę trotylu – ciągnął dziadek, wpatrzony we framugową szarość posępnego dostojeństwa komitetu miejskiego. - Gdyby człowiek był młodszy I miał trochę tego trotylu...
- Co to takiego? - zapytałem, skąd kilkunastoletni gówniarz mógł wiedzieć cóż to takiego ten trotyl, a raczej, co naturalne – chciał wiedzieć – w ustach dziadka wszystko brzmiało jak pewnik, niezrównany aksjomat I oczywistość nad oczywistości, niezrozumiałe frazy bezwzględnie wymagały potwierdzenia, wyjaśnienia, wyłuszczenia, dziadek był w tym mistrzem, nikt tak jak on nie potrafił objaśnić, pokazać, wytłumaczyć.
- Za pomocą tego trotylu niszczyliśmy kiedyś niemieckie pociągi...

Niszczyliśmy. Nie – ja niszczyłem, zwyciężałem, moja chwała niezmierzona - ale my. My. O tempora! O mores! Za młodzieńczych czasów dziadka wszystko zdarzało się kolektywnie – I małe zwycięstwa nad faszystami, I niezapowiedziane porażki, I nawet wspólne dziewczyny, ogromny Zeppelin wzlatywał na wysokość chmur I szybował, pokolenie mamy było niczym stado balonów, puszczonych wolno przez pijanego sprzedawcę, siłą oczywistą wzbitych nad głowy postronnych widzów I pękających daleko pod stratosferą. Czas dziadkowy był bezimienny, oznaczony tysiącami grobów nieznanych żołnierzy, mamine lata zaś – okraszone michnikowo, kuroniowo, wałęsowo – różnokształtne tęczą mydlanych baniek, znikających prawie natychmiast po urodzeniu, bezwolnych – pięknych jedynie.

Cóż wspólnego z hitlerowskimi składami miał partyjny gmach – wiedział jedynie dziadek – nie zapytałem, może powinienem, choć pewnie I tak wówczas nie zrozumiałbym, była w tym jakaś myśl, idea – niedostępna nastoletniemu umysłowi, niedojrzalemu kojarzeniowo – doskonale wiedział co mówi – i ja wiedziałem, że wieczorem, będę musiał opowiedzieć wszystko babci – o porannym spacerze, o lokomotywie, która wjechała na tor do zabicia, wreszcie – o tym trotylu...
- Po co trotyl? Wystarczy im trochę święconej wody!
Na nocnej szafce, przy babcinym łóżku, stała Panienka z Lourdes, onegdaj wyłowiona przeze mnie z zapaczkowanej austriackiej przepastnicy, niewielki bukłak o przenajświętszym kształcie, wypełniony przezroczystym liquidum po sam czubek madonnowej korony, co wieczór adorowanym przez babcię, lustrowanym, wymemłanym wymodleniem, o ile tylko cokolwiek płynnego może zostać wymemłane, stała I – kryształowo nieruchomymi oczyma uświęcała, błogosławiła I płynęła babcinymi modlitwami, posuwała się wraz z opuszczanymi w dół zużytymi paciorkami różańca. Otworzyć – było nie sposób – by wydobyć wnętrze, trzeba by było ukręcić Dziewicy głowę, co – z przyczyn chrześcijańsko oczywistych – było czynnością niewykonalną. Jedynie schizmatyk, lub – samobójca mógłby poważyć się na takie świętokradztwo – bukłaczna woda więc trwała, nie niepokojona przez nikogo, trwała jako narzędzie babcinych przedsennych polsko – łacińskich tortur, Ave Maria, Dominus tecum, benedicat tui in mulieribus et benedictus fructus ventris tui...
- A jeśli się wyleje? - postanowiłem zasięgnąć opinii bezpośrednio związanej z płynnym wiedeńskim prezentem.
- Tobie się nic nie stanie, kochanie, jesteś dobry. Ale ci, co szerzą zło, rozpłyną się, spalą w ogniu, który ta woda wznieci.
- Amen! - zza uchylonych sypialnianych drzwi dobiegł głos dziadka – Przestań już temu chłopakowi w głowie mącić, woda jak woda, ale trotyl, pamiętaj synku – trotyl!
- Głupi – żachnęła się babcia – stary dziad a głupi. Lepiej dopilnuj, żeby trutkę na szczury wreszcie położyli!
Dorośli nazywali nocne popiskiwania plagą, dziwna to była plaga, niezwyczajna, walka raczej, przyklejone do poduszki ucho skrzętnie wyławiało odgłosy walki, krzyki śmiertelnie rannych, nawoływania do odwrotu. Podziemne życie stanowiło nieustającą wojnę, konkurujące ze sobą klany, frakcje, partyjki, ścierały się ze sobą wśród chłodu kamienicznych rur, czyniąc wiatr, targający zwisające bezwładnie sznury uszczelniających mosiężne złącza konopii, cały ten świat rozgrywał się kilkanaście metrów pod podłogą, słyszałem, jak niknął w ciszy, by po chwili znów wystrzelić salwą przedśmiertnych kwileń, tak to właśnie gryzoniowa demokracja tężała, dojrzewała do ostatecznego zrywu, którego, przy braku rozdrobnionej papkowatej strychniny, wszyscyśmy bali się, jak ognia, jak gdyby owo podziemne państwo miało, dnia któregoś, zastąpić nasze, zgnuśniałe, znieruchomiałe, skażone hipomimią gęby kaprawej, robotniczo – chłopskiej, przaśniej I nieruchawej, sierpem I młotem wytatuowanej.
- Szczury to inteligentna nacja, znacznie inteligentniejsza od nas, ludzi – mawiał doktor Stach, czasem wpadał na herbatkę, zalaną w szklance do połowy, uzupełnianą przez babcię domowym spirytusem, do wypukłego menisku. - Zobaczycie, kiedyś zeżrą nas wszystkich.

Gdy, kilka lat później, dowiedziałem się, że tak właściwie, to rozdziobią nas kruki I wrony, przyznam, poczułem się nieswojo, żyjąc w samym środku cmentarnego trójkąta nie przypuszczałem, nie miałem pojęcia o zagrożeniu, czyhającym na każdym kroku. Bo co stworzenie – okazywało się być groźniejszym, bardziej łakomym, krwiożerczym. Lupus. Rattus. Commune.

W społeczeństwie szczurów nie ma miejsca na indywidualności – opowiadał rozanielony ognistym napojem chirurg – a rządzi tam jedynie prawo ogółu, dobrostan całego narodu, powinniśmy się od nich uczyć, a nie tępić, ja wiem – kiwał głową – że niby choroby przenoszą, dżumę i inne cholery, ale czy my sami nie zarażamy? Gruźlica? A syfilis?
- Dałby pan już spokój, doktorze – krzywiła się babcia – gdzie tu u nas, spokojnych ludzi syfilis?
- Na szczęscie – ciągnął Stach – gryzonie nie są tak pruderyjne, choć żyją w podobnej jak my, niewiedzy. Lecz, gdy któregoś dnia wyjdą na ulice, wiem to, stracą swój pierwotny ryt, popadną w bezwład, pchane osobistymi ambicjami przywódców, zagryzą nas, a potem siebie wzajem. Ot co, kochani moi. Siebie wzajem zagryzą, zniszczą to, co przez lata komunistycznej nędzy budowali w podziemiu, zniwelują swoją sprawczą moc.
- Jak bolszewicy. – wtrącał dziadek. Nie wiedzieć czemu, używał tego słowa we wszystkich znanych zapewne sobie kontekstach, okolicznościach I przypadkach.
- Niezupełnie. Bolszewicy są jak obcy, ci, z Wojny Światów, przybywszy , zdobywszy, okopawszy się , czekają na to co zdarzyć się musi.
- Tylko kiedy? I, czy naprawdę musi? - babcia, z dokładnością iście zegarmistrzowską, dopełniała doktorską szklankę etanolową dozą.
- Musi. Taka jest kolej rzeczy.


Dziadostwo

To nie był pierwszy lepszy dziad, to był sevre'owy wzorzec dziada. Jednonożny, rozlazły niczym brzuch wieloródki, szerokożuchwiasty, zaopatrzony w macki, których nie powstydziłaby się żadna ośmiornica, macki, wyrzucane ze zdublowanego cyklopowego oka, głęboko osadzonego w prymitywnie wystruganej czaszce, o twarzy zszarzałej, ziemistej, kostropatością swoją zawodzącej kantonady żałobne, fizjonomią - rozgrywającej wszelkie odmiany złości. Sztukmistrz upierdliwości - tak zwykliśmy niegdyś nazywać Przybyłka. Przybywał w najmniej spodziewanych momentach, walił w drzwi, a futryny podrygiwały w takt kresek i kropek, wydłutowywanych przez jego pięści. Taki miał styl. Alfabetu Morse'a nauczył się w powiatowej szkółce ORMO, gdzie przez kilka dobrych lat szlifował umiejętności interpersonalne, rozwijając muskulaturę i ogólną wiedzę o społeczeństwie socjalistycznym. Nigdy nie chwalił się tym, kogo, gdzie i z jakiego powodu spałował, zresztą, powód - stanowił w jego ocenie najmniej ważny element pałownictwa. Liczyła się ilość, norma. Podziwialiśmy Przybyłka, nie za jego ideologiczne zaangażowanie, ile za ową ponadnormatywną stachanowską uważność, akuratność, za nieprawdopodobną wręcz umiejętność zafiksowania na problemie. Nieważne kim był bity, nie miało znaczenia za co był bity - najważniejsze było to, by bić go dobrze, zgodnie z zasadami sztuki, metodycznie i skutecznie. Pod pewnymi względami Przybyłek podobny był Ojcom Kościoła. Nie zawracał sobie głowy eschatologicznymi niuansami, bo dowód istniał sam w sobie dzięki swojemu istnieniu. Bić , to bić - powiadał - i było w tym coś hamletowskiego. Oczywistego.
A potem stracił nogę. Niektórzy mówili, że była to zemsta doktora Stacha, wiecznie nawalonego jak stodoła miejscowego chirurga, zemsta za spałowanie chrześniakowego tyłka, kiedyś, w którąś z wigilijnych nocy stanu wojennego, sam Przybyłek nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, w końcu - co tu było zaprzeczać - jak się gówniarz napatoczył, to i pewnie oberwał. Zresztą - mogłoby być gorzej, obić ryja dentystycznemu miotowi - to byłaby dopiero tragedia.
Wraz z odrąbaną kończyną, odpłynęły macewy, a gumowe przedłużenie ludowej władzy utkwiło gdzieś na dnie posterunkowej szafy, trzeba było zacząć kumbinować. W tej konkurencji. Przybyłek nie miał sobie równych. Do komitetu miejskiego potrafił, w południe, na jednej nodze, wejść, niezauważony, bezszelestnie przeszedłszy przez ściany, pojawiał się w gabinecie Pierwszego jak mroczne widmo, żądając dodatkowych przywilejów, które z reguły dostawał natychmiast. I tak, jedyny inwalida w mieście, stał się posiadaczem trójkołowego smoka - dziwacznego skrzyżowania roweru z meleksem - dzieła technicznej myśli zaprzyjaźnionych inżynierów z Jugosławii. Władze krajów demokracji ludowej dbały bowiem o jednonożnych, otaczały ich szczególną opieką, dopieszczały nowinkami technicznymi, słowem - marzeniem każdego dwunożnego powinno być: choć na chwilę przeistoczyć się w monopoda, zachłysnąć się dobrodziejstwem wszechogarniającej partyjnej empatii, zostać beneficjentem decydenckiego współczucia.

Przysięgam - fascynowal mnie ten wóz, nie dane mi było jednak zakosztować uroków podróżowania, nie dostąpiłem rozkoszy gniecenia tapicerki, dotykania sprzęgła i tych wszystkich dewiacji, którym podporządkowany jest młody męski umysł. Kiedy, po raz pierwszy i ostatni zarazem (na więcej się nie odważyłem) zapytałem właściciela owego wehikułu, czy mógłbym choć przez chwilę pobyć w nim sam na sam, odparł:
- Nie. Gdyby ci ucięli nogę to proszę bardzo, ale dopóki nie utną, to mowy nie ma.
Niezaprzeczalna wyższość amputantów stała się od tego momentu głównym motorem przyszłych moich młodzieńczych frustracji. Wówczas jednak, widząc jeszcze jakąś szansę, postanowiłem jak najszybciej rozwiązać kwestię mojego dwukończynowego nieszczęścia, i, pojawiwszy się w lekarskiej dyżurce szpitala, zajmującego całą przeciwległą stronę mojej rodzinnej ulicy, zażądałem natychmiastowego ucięcia mi nogi. Akcja nie zaczęła się jeszcze na dobre, a już - zdechła - jak zwykle - w babcinej kuchni, dokąd, za włosy - dotargał mnie,  dziwnie trzeźwy, doktor Stach.

Kumbinowanie przybyłkowe stanowiło niepodważalną wartość, było sztuką doskonałą. Kumbinować - znaczyło: zdobywać, za wszelką cenę, zawsze i w każdym możliwym miejscu, wyłuszczyć co się da, bez względu na wzgląd i oglądania się na innych: sklep, stragan, związki zawodowe, partyjny komitet, opieka społeczna - wszystkie te i wiele innych miejsc nawiedzał w poszukiwaniu darmowych dóbr - owoców strachu przed ostateczną bezwzględnością jednonogiego Golema, upierdliwego ponad miarę - lecz - skutecznego, jak nikt inny. Bezzwrotne pożyczki, mięcha, warzywa i świeże owoce, zapomogi, renty, nawet części do trójkołowca (które nie wiadomo skąd, kto i w jaki sposób importował, a może wymontowywał z innych, jugosłowiańskich, dzięki czemu chromi tambylcy byli zmuszeni używać do transportu osłów) - wszystko to były fanty, którymi obdarowany z nikim nigdy się nie dzielił, owszem, chwalił się za każdym razem, gdy udało mu się cokolwiek upolować, ale, żeby przy okazji wspomóc bliźniego- co to to nie.
- Sami sobie załatwcie - mówił, ale, choćby człowiek od samego rana klęczał na magistratowej wycieraczce, policzkami wycierał podłogę w komitecie miejskim, kłaniał się w pas sklepowej - nic nie zwojował. A jemu - zawsze się udawało.
- Dziadostwo -  powtarzała babcia, za każdym razem, gdy rozlegało się futrynowe dudnienie - dziadostwo, bo wszystko to jest dziadostwo!

Słowo - klucz, magiczne, nierozłożone przez ograniczonych mentalnie językoznawców. Graal. Kropka. Alfa i Omega ówczesnej filologii. Kamień węgielny pod wieżą Babel. A słowo ciałem stawało się, niemal codziennie - kiedy lepkie ślepia jednonogiego Golema chwytały co popadnie: domowe sprzęty, które, w porównaniu z dniem poprzednim, zmieniły miejsce, garnki, stojące na kuchennej płycie - prześwidrowane na wylot, ich wnętrza - przeanalizowane spektrometrycznie, golemowe gały kradły co popadnie: wyrazy twarzy domowników, gesty - ich niezliczoną ilość: półgesty, machnięcia, skrzywienia, poruszenia, a wszystko to - sklecone do kupy, przetrawione w neuronach kojarzeniowych - pozwalało właścicielowi owych oślizgłych oczu, uzyskać przewagę, a doskonalone latami umiejętności śledczego, umożliwiały mu ocenę sytuacji, każdorazowo - słuszną i niepodważalną.

- Macie dziś żur, czuję - rozpoczynał, wpatrując się w jeden, nieokreślony punkt kuchennego sufitu - czuję. To co? Renta przyszła? - zwracał się już bezpośrednio, naświetlając babcine oczy jaskrawością niezgłębionego smutku - A ja nie mam dzisiaj co jeść. O! I pewnie torcik już w spiżarni?
Istotnie. Nigdy się nie mylił. Babcina renta, przychodziła na listonoszowych nogach już wczenym rankiem, witała wszystkich domowników uśmiechem i perspektywą wieczornej biesiady, w każdy taki dzień, jako najmłodszy, musiałem biec do najbliższej cukierni po czekoladowe ciasto - clue de temps - uwieńczenie chwały rodzinnego zmartwychwstania. 
Przybyłek nie był zwykłym dziadem proszalnym. Był dziadem żądalnym. Trudną sztukę nagocjacji opanował do perfekcji, a - zmieniwszy futerkową miękkość pokornego błagania w  stalowy pancerz bezwarunkowej kapitulacji, przynitowany do podszewki mimowolnego poczucia winy przeciwnika, podświadomie wyczuwając każdy ze słabych jego punktów - zawsze osiągał swój cel. Zanim obcięto mu nogę, pracował i mieszkał na żydowskim cmentarzu. Tu, przez lata, jak opowiadał: mył, stroił, zakładał tałesy z obciętymi frędzlami, odprowadzał, słuchał, zakopywał, inkasował. A co zarobił - to przepijał, w okolicznych knajpach czarował słuchaczy opowieściami o zmarłych starozakonnych, o tym, że wcale nie chowa się ich na siedząco i o tym, że wcale tak dużo nie zarabia, żeby wszystkim stawiać kolejki. Gdy trzeźwiał, pozaświadoma religijność weń wstępowała, po każdej uroczystości zjawiał się u nas w domu i, głosem dostojnym, podniósłszy prawą dłoń, a wskazujący palec skierowawszy ku niebu, recytował zapamiętany werset Księgi Daniela: "Lecz ty idź swoją drogą, aż przyjdzie koniec, i spoczniesz", a babcia, domagając się, by powtórzył to samo po hebrajsku, ładowała równocześnie na talerz ponadnormatywną porcję tego, co akurat było w domu. Wszyscy byliśmy pod wrażeniem jego niezwyczajnego pietyzmu w obchodzeniu się ze zmarłymi, w obchodzeniu się z obcojęzycznymi zmarłymi, i tego, że swoich - jeszcze żywych - po godzinach - pałował z równym, co funeralne, zaangażowaniem. Pił - za ile starczało, a picie swoje uważał za całkowicie logiczny skutek ciągu przyczynowego, część misji, jaką tu, na Ziemi miał do spełnienia. 
- Pani kochana - odpowiadał babci, gdy ta zahaczała w rozmowie o drażliwy etanolowy  temat - pani kochana, toć dwóch największych łotrów wszechczasów bylo abstynentami: Hitler i Beria! Znaczy to, że, nie ujmując pani w niczym, najdroższa, dobroć ludzka mierzy się na kielichy, nie inaczej. Żeby dobrze pracować, trzeba pić, a w domu, z bachorami na trzeźwo człowiek nie wytrzyma.
Chyba nikt z nas nie wiedział, czy Przybyłek miał dzieci. Podobno było ich kilkoro - część wygnał z domu, część przeklął, a reszta - sama uciekła. Żonę zaś - miał na pewno. Wypasione Dreies K. (Kinder, Kuche, Kirche), z pomocą pięści, zredukował do niezbędnego Eine K., jego ślubna tygodniami nie wychodziła z domu, a kolejne podawane do stołu zbyt słone zupy, oznaczały jej twarz co raz to wymyślniejszymi kształtami sińców. 
- Zobaczycie, wezmą ją kiedyś żywcem do nieba! - wzdychała babcia, dziadek nigdy jej nie bił, ba, nawet nie podniósł na nią głosu, i ów spokój w małżeńskim obcowaniu, oddalał,  w jej ocenie, szansę na uzyskanie przedśmiertnej świętości.
Niestety, ktoś na górze, nie docenił kuchennych sukcesów Przybyłkowej, nie wziął pod uwagę artystycznie zdeformowanego kształtu jej nosa, zbagatelizował światłocienną aurę odbijaną od różnobarwnych efektów pedagogicznych rękoczynów jej męża, ktoś na górze zapomniał o babcinych sugestiach. Któregoś dnia, wraz ze stukiem mosiężnie zakończonych kul, do naszego domu wdarła się ponura wieść o raku, piorunującym, niespodziewanym efekcie rutynowych lekarskich auskultacji, auskultacji, jakim, na żądanie męża, poddała się owa posłuszna niewiasta, auskultacji w skutkach - nieobliczalnych.
- To po coś pan ją wysyłał do tego szpitala? Jak można tak złego prowokować? - babcia, odwrócona w stronę kuchenki, trzymała już chochlę - Kochanie, podaj panu talerz!
Zastawa w mig znalazła się na stole, przed gościem.
- Jak to po co? Coraz chudsza była, pani widziała - wymlaskał Przybyłek, wbiwszy swoje mackowate oczy w dno naczynia, mlaskał coraz głośniej, mamlał, ślimtał, nigdy wcześniej tak obficie nie okraszał sąsiedzkiego obiadu, ale tym razem, nad strugami spływającej z kącików ust zupy górowały inne krople, dopiero co oderwane od jego policzków. Nie widziałem dotąd takiego zjawiska. Ciecze dublowały się, mieszały, nie tyle współistniały, ile - uzupełniały się wzajemnie, wzmacniały tony. Bolero? I usłyszałem ich słoną muzykę, zobaczyłem fragment matematycznego kodu, gęstniejącego na pięciolinii wraz z każdym następnym łykiem, coraz to mocniej akcentowanego, mocniej, dobitniej, dostojniej. Requiem?
- To teraz musi się pan nią zaopiekować - postanowiła babcia - zaniesie jej pan moją zupę.
- Ale co to da?
- Jak to co? Jest pan jej to winien. 
Na dżwięk słów: "winien", "dłużny", zazwyczaj bez słowa wycofywał się za drzwi, nie tym razem jednak. Wciąż siedział, oparty o blat, zgarbiony, a lepkie oczy mitycznej Chimery nieprzerwanie drążyły miejsce, gdzie przed chwilą ów niespodziewany wodny koncert majestatycznie dobrzmiał do końcowego Amen.
- Lecz ty idż swoją drogą, aż przyjdzie koniec, i spoczniesz... 
- Nie spoczniesz, nie spoczniesz, masz tu pan zupę i wypylaj pan do tego szpitala! - babcia bywała czasem ckliwa, ale bywała też metodycznie okrutna, dlatego przez kolejnych kilkanaście dni Przybyłek wędrował, w te i we wte, sunął, za pomocą tych swoich szczudeł   - od szpitala do babcinej kuchni, tam i z powrotem, niczym opancerzony garnkami transporter: marchwianek,  rosołów, krupników i kartoflanek. A kiedy, któregoś dnia, oznajmił:
- Moja chce dziś ogórkową! - domyśliliśmy się, że to już koniec.  

Następnego ranka, wszedł, bardziej zszarzały niż zwykle, i, nie wydawszy z siebie ni słowa, bezwiednie opadł na ławę.
- Chce pan wódki? - spytała babcia. Skinął głową.
- Od jutra już nie piję! - odezwał się wreszcie. - Ja się tam już w życiu napiłem, teraz już nie da rady. Ino ten jeden, jeden, ostatni raz.
Trudno nam było uwierzyć, ale to naprawdę był jego ostatni raz. Nigdy więcej nie sięgnął do kielicha, w jednej chwili zdradził wszystkich swoich szynkwasowych kumpli, zignorował zapachy strawionych wódą ścian okolicznych mordowni, odrzucił doskonałość geometrii kieliszka, wyparł się owej immanentnej metaforyczności, rozchodzącej się po wszystkich członkach, cieczy doskonałej, napoju bogów, artystów i wykolejeńców.  Z dnia na dzień stał się podobny tym wszystkim jego abstynenckim łotrom.
Pogrzeb trwał dwa dni, można by powiedzieć - pieczołowicie stawał się, każdym drobiazgiem od nowa, dostojnie, niczym intronizacja po smucie, babcia uszyła nawet trumienną suknię, w której miała wystąpić królowa, suknię inkrustowaną delikatnie rozrzuconymi błyskotkami, przetykaną złotą nicią, suknię niezwyczajną, monarszą, pełną życia, suknię skrojoną przez człowieka, chcącego z premedytacją zagrać śmierci na nosie. Nic z tego nie rozumiałem, do tej pory bowiem, chroniono mnie przed widokiem śmierci, zatykano uszy, by nie docierał do nich dźwięk ostatnich oddechów, zasłaniano oczy przed widokiem rigor mortis.

Razu pewnego, a było to, nomen omen w Dzień Zaduszny, gówniarz siedmioletni, stałem pomiędzy rozświetlonymi, pachnącymi zieleniną i stearyną grobami, z nabożną czcią wpatrując się w nagrobny napis poświęcony zmarłej mamusinej siostrze:

Odeszłaś od nas, bo tak chciał Bóg,
myśmy zostali sami.
Tu przekroczyłaś wieczysty swój próg,
a jednak zawsze jesteś z nami.

Bez dwóch zdań, było wnim coś magicznego, niepośledniego, coś, co niedojrzałe moje nerwowe komórki zmusiło do nadproduktywności, oto bowiem, siedmiolatek, wbiwszy wzrok w kwiatowy nagrobny wazon, przeniósł się do całkowicie innego wymiaru - tam, gdzie soliści trąb anielskich, chóry niebios i wszystkie trupy świata pospołu oddawały się niezwyczajnemu misterium, za każdym razem słyszałem ich szepty, strojenie intrumentów, a w chwilę później - przedostojną polifonię, powolną rytmem, wziosłą i absolutnie niepowtarzalną melodyczną linią. Zatykałem uszy, odwracałem głowę. Nie pomagało. Zaczynałem krzyczeć, a darcie moje, coraz to donośniejsze, rozpraszało cmentarny tłum, nie tyle - zwracało uwagę, ile - przerażało, matka, ciągnąc mnie za rękę, wraz z towarzyszącymi szeptami "szalony", "mały wariat", wyprowadzała za ogrodzenie, gdzie wszystko cichło, by w końcu zniknąć w miejskim szumie.

Dzień pochówku okazał się słoneczny, żar z nieba, skumbinowany zapewne , od samego rana odbijał się od spoconych ciał, konwektywnie czyniąc powietrze lepkim i mdłym. Przybyłek zjawił się najpierwej, postukując laskami, wtoczył się do kuchni, za nim - zapach jego, piżmowy, nieznany nam dotąd, żałobny.
- Tak, - zwalił się na ławę - ze śmiercią nikt nie wygra.
Spojrzałem - i, dotąd dumna i pewna siebie sylwetka, przeistoczyła się w karłowate esyfloresy, surogat, opakowanie zastępcze, widziałem to, naprawdę widziałem, jego cierpienie - nie z powodu zgonu, rozłąki, odejścia, nie. Przegrał, a im bardziej ta myśl zaprzątała mu głowę, tym mocniej się garbił, starzał, już nie cytował Starego Testamentu, siedział, wepchnięty w samego siebie mocą swojej porażki. Pomyślałem, że, gdyby wiedział dokąd się udać, przed jakimi drzwiami rozłożyć swój inwalidzki majdan, po których schodach się wdrapać, komu wygrażać kulami - z całą pewnością skumbinowałby i nieśmiertelność.
- Pewnie że nikt nie wygra - odparła babcia - bo trzeba się z tym pogodzić.
Milcząco skinął głową.

Doskonale go rozumiałem. Śmierć istniała jedynie na papierze, była dalekim i nierozpoznanym dziwolągiem, odstępstwem od szczęśliwej reguły - do chwili, gdy po raz pierwszy poczułem jej zapach. Tak, zapach. Mdławo - różany, piżmowy, lepki - organoleptyczny szok dla, wówczas, dziewięciolatka, dotąd  chronionego przed widokiem umierania, zacikającego w piąstce matczyną dłoń, podczas gdy obok, tuż obok, siłą nieznaną, obcy, nagle zwalony z nóg - zaczyna rzęzić, podrygiwać, drżeć, aż w końcu nieruchomieje, ostatecznie burząc do tej pory wpajany gówniarzowi, porządek świata.
To ona  - wielooktawowa, wybuchająca ostatecznymi powietrznymi bańkami, tocząca pianę z ust, różnokształtna, niczym graficzne odzwierciedlenie organowego koncertu, boleśnie regularna, swoją harmonią - majestatyczna, prowokująca ten rodzaj podniecenia, który dostępny jest jedynie czystym i otwartym umysłom. Akuratna i symetryczna, z sadystycznym zacięciem, do ostatniego wydechu, dająca nadzieję. 
Podniecająca wydała mi się nie tyle jej nieuchronność, ile - od tamtej pory - jej stała obecność. Panoszyła się zapachem po kuchni, w sypialni, wieczorami - przygrywała do snu sonatowym klawesynem, a rankiem - mgłą wybuchała na zewnątrz, ogarniając ulice, przybudówki, delikatnym szronem przyprószając tafle okien, czułem, jak przechodnie nią oddychają, pozornie na przekór, poddając się jej nieoznaczoności w sposób nieuświadomiony i niekontrolowany, przynajmniej dla mnie - z czasem - zatarła się granica między światami, byłem i tu i tu, równocześnie. I, kiedy, wiele lat później, napisałem:

śmierć
nie zapuka
nagle
jak gość
ona tu jest

stwierdzono, że jestem wariatem. Być może i jestem.

Przybyłkową mieli chować na najodleglejszym, peryferyjnym miejskim cmentarzu, niestety, ani trójkołowiec kalekiego wdowca, ani trabant moich rodziców nie dałyby rady pomieścić wszystkich żałobników. Jako więc, że byłem najmłodszy z całej tej gromady, ktoś (nie pamiętam już kto) wpadł na pomysł, bym pojechał... karawanem. Nie muszę dodawać, iż tą opcję zaakceptowałem natychmiast, z uśmiechem, który, może i nie pasował do chwili, pewnie i był nie na miejscu. Ale gdzie tam, nie na miejscu!

śmierć
nie zapuka nagle
jak gość

- Jak się jechało na trumnie? - spytała babcia po powrocie do domu, ja zaś - wypełniony po brzegi dwoma światami - odpowiedziałem jej milczącym uśmiechem.
- No tak - dodała - dziadostwo, wszystko to dziadostwo.
Wieczór był ciepły, a poruszające się z lekkim wiatrem, wywieszone na balkonie pranie, mianowało się samozwańczo jedyną okoliczną formą życia, siedziałem wśród tych powiewających koronek, ręczników, tasiemek, siedziałem sam, na wewnętrznych powierzchniach powiek rozgrywałem festiwal ciepła i zimna, ciemności i blasku, drobinki jaskrawego złota rozchodziły się, to znów schodziły, obracały, przelatywały, niekontrolowane, tam i z powrotem, rozsadzały oczy, mroziły, tańczyły. I kiedy, w tańcu tym, ułożywszy figurę niezwyczajną, niespodziewaną, rozbrzmiały klawesynowym koncertem, uderzyły nagłym zapachem róży, gdzieś w kącie, pod spojówką, mignął mi napis świetlany, pulsujący setkami, tysiącami neonów, niepokojąco pulsujący, słowa, które kiedyś zwieńczą mój szalony czterowiersz:

ona tu jest.

Nigdy  więcej nie zobaczyłem Przybyłka. Golem, zaszywszy się w swojej grocie, w ciemności  -  usprawiedliwionej stertą niezapłaconych rachunków i całkowitym brakiem pędu do życia - dogorywał przez następnych kilka tygodni. W końcu - otwarto drzwi jego mieszkania, komisyjnie - dopiero wówczas, gdy słodki zapach piżma, zmieszany z pospolitym zgniłym smrodem rozkładającego się ciała skakofonizował głuchych, nieświadomych sąsiadów.