sobota, 29 września 2018

La Folie methodique, czyli rzecz dla niewierzących.

Część pierwsza, prolog.

Największym wrogiem wiedzy nie jest ignorancja, tylko iluzja wiedzy. 
Stephen Hawking


Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo. Oczywiście. Sto procent cukru w cukrze, masła w maśle a jaja - to prosto od krowy. Na początku to Słońce było bogiem - całkiem niegroźnie i logicznie - wszak widoczne, odczuwalne, choć nienamacalne ciało niebieskie - stanowiło punkt wyjścia wszelkich ludzkich wierzeń. Pozornie nieskomplikowane, nie dawało też (poza może zaćmieniami) powodów do manipulacji i nadinterpretacji. Niestety - na dłuższą metę nie dało się na nim zarobić.
Zinstytucjonalizowaną religię wymyślił ktoś naprawdę cwany. Na ludzkim lęku przed śmiercią od wieków można było nieźle się obłowić, jak wiadomo - pieniądze nie śmierdzą - co najwyżej niedomyci osobnicy - zatem za początek wszystkiego obrano wodę - symbol oczyszczenia i zmycia wszelakich win. Mistrzowie - doszli do perfekcji - wyimaginowawszy sobie teorię grzechu pierworodnego - poczęli dezaktywować owego poprzez ablucję. Nie ma się co śmiać - teoria chrztu ma głęboki higieniczny sens. I nie tylko. Niczego nie świadomego noworodka wiąże często na całe życie z pewnym systemem wartości, podporządkowując młodego, nie przeczuwającego niebezpieczeństwa, człowieka, z konkretną instytucją. Rzecz jasna, mniej to traumatyczne, niż na ten przykład obrzezanie, czy stomatologiczne rytuały afrykańskich plemion (chociaż tyle) ale i tak w większości przypadków blokuje to osobniczy intelektualny rozwój, przynajmniej do czasu uzyskania pełnoletności. Całkiem logicznie wytłumaczalny jest fakt, czemu w przypadku bodaj wszystkich religii świata, nauczanie ich rozpoczyna się we wczesnych latach dziecięcych - jeśli ktokolwiek dorosłemu, z czystym, niesplamionym jakąkolwiek magią umysłem, zacząłby wciskać kit o ostatecznym sądzie, kiedy kogoś o otwartych, żądnych ogarnięcia otaczającego świata oczach, zaczęliby nauczać o musowej śmierci za wiarę w wojnie z niewiernymi, albo konieczności dozgonnego odczuwania poczucia winy z powodu zamordowania dwa tysiące lat temu pewnego faceta - zapewne ten ktoś popukałby się znacząco w czoło. A gówniarzowi można sprzedać każdą historię, odpowiednio okrasić. Skazić go. Zniewolić.
Naturalna ludzka skłonność do wiary w nadprzyrodzoność, podlega dokładnie takim samym prawom natury, jak wolna wola - przez niektórych uważana za daną nam z góry, a będąca w rzeczywistości wynikiem wspaniałego (i nie mającego w sobie żadnego cudownego pierwiastka) rozwoju kory mózgowej gatunku Homo sapiens. Myślenie abstrakcyjne jest bowiem wynikiem wykształcenia się odpowiednich neuronalnych połączeń, nie zaś - bożego dopustu.
Lęk przed śmiercią, jako końca wszystkiego, od pokoleń był wykorzystywany przez co sprytniejszych do manipulacji tłuszczą, a jeśli przy tym dało się zarobić - sytuacja stawała się wprost idealna. I tak właśnie powstały społeczeństwa doktrynalne - masa podporządkowanych owiec, cudownie zmanipulowanych, posłusznie pracujących na to, by religijni dostojnicy wszelkich maści wyznań opływali w dostatek. Z czasem, nie sam pieniądz stał się ich celem, tylko coś o wiele wartościowszego. Władza.

Część druga.

Przez osiemnaście wieków płynie rzeka krwi, a na jej brzegach mieszka chrześcijaństwo.
Ludwig Boerne

Jeśli ktoś sądzi, że instytucja, która w swojej historii wymordowała więcej istnień ludzkich, niż agnostyczni i ateistyczni dyktatorzy razem wzięci, będzie się publicznie kajać, czy też zaprezentuje (tak lansowany przez nią) rachunek sumienia, to może spokojnie wziąć w dłoń młotek i walnąć się z całej siły w czoło. Czy ktokolwiek widział, by cosa nostra sama siebie osądziła, a ogłosiwszy wyrok - pozamykała swoich członków w pierdlach? Na tym właśnie polega podobieństwo wszelkich sekt do zwyczajnej mafii. Ciągłość biznesu jest tu kwestią najważniejszą, a co bardziej empatyczne jednostki - czy nazywa się to klątwa, czy fatwa - zostają zwyczajnie zaszczute. Syndrom oblężonej twierdzy to charakterystyczna dla wszystkich przestępczych środowisk cecha.
A oto kilka przykładów bełkotu, broniących swojego status quo, przedstawicieli instytucjonalnych katolików:

Jedyna droga do posklejania tego wszystkiego to nawrócenie do Chrystusa (...).
(J.Chyła)
Czyli posłuszeństwo. Wzruszające. Rozumiem, że jako nienawrócony, jestem niepełnowartościowym uczestnikiem publicznej debaty. Brawo!

Twarz katolickiej duchowości jest zawsze taka sama. To Twarz Ukrzyżowanego, którego umieściliśmy na Golgocie wszyscy, w tym pan i ja.
(D. Wachowiak)
To dopiero intelektualna perełka. Przepraszam, ale ja nikogo nigdzie nie umieszczałem.

Jak nie będzie katolicyzmu, to ateizm nie wypełni tej pustki, tylko inna, groźna nawet dla niewierzących - religia.
(ten sam autor)
Każda religia jest groźna. A jak w mojej dzielnicy rozpleni się gang z sąsiedniego miasta, to - zgadzam się tu wyjątkowo - sytuacja nadal będzie beznadziejna.

Najlepsi są jednak tak zwani świeccy praktykujący. Nie mam pojęcia, co oni praktykują, ale obawiam się, że to coś nie do końca jest zdrowe.

Nasze motywacje są pozytywne: jesteśmy narodem katolickim, rozwijamy katolicką kulturę i zbudujemy katolickie państwo.
(K.Bosak)
Cudownie, wreszcie coś pozytywnego. Będę mógł jeździć katolickim pociągiem, korzystać z katolickiego miejskiego wychodka, w sklepie kupię katolickie dżinsy, a każda kolejna półka w mojej lodówce będzie bardziej katolicka od poprzedniej.

(...) kościół pozostał jedyną przeszkodą dla ludzi rządzących światem w przeobrażeniu nas wszystkich w bezkształtną masę jednostek pozbawionych osobowości.
(K. Karoń)
Normalny horror. Historia uczy, że na przestrzeni wieków chrześcijaństwo i władza (poza może okresem, gdy wyznawcy Chrystusa zabawiali Rzymian w cyrkach) całkiem zgrabnie ze sobą współpracowały - raz jedna, raz druga strona właziła sobie wzajem tam gdzie wzrok nie sięga. Jednak z dwojga złego - wolałbym nie posiadać osobowości, niż odczuwać skutki jej zaburzenia.

Obrzucanie błotem katolików w Polsce, w której miliony pielgrzymują do Kalwarii i na Jasną Górę (...) jest atakiem na naród. 
(M. Paczuska)
A czy ja komuś zabraniam pielgrzymować? Chodzi mi wyłącznie o to, by ewentualnie pielgrzymujący, zostawili to dla siebie. Mnie takie podniety nie ekscytują. Poza tym - nie obrzucam błotem wierzących - znam wielu przyzwoitych, to w sumie nie ich wina, że mentalnie skończyli tam, gdzie są - tak zostali wychowani (w niektórych przypadkach nawet wytresowani) i tyle. Psychoterapeuci też chcą zarabiać. I to właśnie zdanie rozpoczyna:

Część trzecią.

Większość problemów osób po 40- tce ma charakter religijny a nie psychologiczny.
C.G. Jung

Nie, nie pójdę na Kler. Mało mnie interesuje intymne życie kolesi w sukienkach. Zabawne dla mnie są zarówno protesty przeciwko wyświetlaniu tego filmu, jak i wszelkie akcje poparcia. Zwolennicy tego dzieła zachowują się dokładnie tak, jak ich adwersarze. A żaden Kler niczego w tym kraju nie zmieni. Hipokryta będzie hipokrytą, pijak - pijakiem a dziwka - wiadomo. Jedynie pedofil - jakkolwiek by na niego nie spojrzeć - zawsze będzie przestępcą - bez względu na to, czy nosi koloratkę, czy nie.
Nie mam ochoty układać życia księżom, ani ich pouczać - i dokładnie tego samego żądam od nich, nie ingeruję w ich życie, nie oceniam, życzyłbym sobie zatem, by od mojego - trzymali się z daleka, zwłaszcza, że ich wyimaginowane do tego prawo jest przeze mnie nieuznawane i stanowi przecudną kanwę moich prywatnych drwin.
Swoją drogą, to dość ciekawe, że wszelkie religie w swoim fundamentalizmie, zaglądają ludziom pod kołdry, do majtek i w inne, mniej lub bardziej ciekawe rejony. Wykształcenie neuroz i (nie tylko) seksualnych zahamowań jest bowiem podstawowym budulcem do tworzenia wszelkich zależności (by nie napisać - uzależnień), definiowanie zwyczajnych, społecznie uwarunkowanych norm zachowania i współżycia jako boskich, nadprzyrodzonych nakazów to robienie ludziom krzywdy. Ale o tym - następnym razem.

Część czwarta, epilog.

Kiedyś słońce było bogiem. I komu to przeszkadzało?


piątek, 21 września 2018

Debilowo

Swego czasu Mistrz Antoni Marianowicz, był uprzejmy napomnieć współczesnych, iż ci, którzy twierdzą, że nie da się pomylić plawego z rewem - protą andlony. W swej istocie genialna to myśl, sięgająca swym znaczeniem w zapadłe, zapomniane już czeluście ludzkiej świadomości i zakamarki historii powszechnej. Oczywiście, że da się pomylić. Bo skoro białe jest czarne i na odwyrtkę (jak mawiała moja Babcia), wszelkie kolejności i pryncypia nie mają najmniejszego nawet znaczenia. Jak to brzmi zasada koherencji kwantowej: kiedy wkładasz skarpetkę na lewą nogę, druga skarpetka automatycznie staje się prawą, niezależnie od odległości między nimi, co implikuje, niepodlegającą żadnej dyskusji, nieoznaczoność - symbol dzisiejszej Polski.
Ową nieoznaczoność, w pryncypialnym wydaniu, miałem okazję poczuć w trakcie wysłuchiwania przemówienia Naczelnika Wszystkich Naczelników. Abstrahując od treści, co do której się nie wypowiem, albowiem zupełnie jej nie pojąłem, muszę przyznać, że w przypadku Capo di tutti Capi, zasada koherencji sprawdza się znakomicie - w odniesieniu do fonii i wizji - albowiem, z powodu specyficzności fizjonomii mówcy - jako słuchacz - nie byłem w stanie dociec, czy wydaje on z siebie warczenie, czy też pierdzenie. W rzeczy samej - jak się tak człowiekowi przypatrzeć, to pasuje z każdej strony. Zresztą - i tak nie mówił do mnie, nie spełniam przecież warunku poziomu inteligencji jego wyznawców. A nawet gdyby, to średnio rozgarnięty orangutan (IQ podsekretarza stanu) zauważy, że tak naprawdę ten samotny skuweciały starzec mówi już tylko do siebie. Gauleiterzy, ministranci i pośledni, czuwający przy korycie czekają w cuglach na bój ostatni cmentarny, gotują się na rozdrapanie resztek przywilejów i władzy, jakie pozostaną po odejściu Wodza.

Polityka to ciężki i niebezpieczny kawałek chleba. Na ten przykład, w roku 1672, rozwścieczeni Holendrzy zabili i zjedli swojego premiera. Kroniki, niestety, nie podają, na jaki sposób przyrządzono owego jegomościa. Szkoda. Dziś natomiast, jeżeli: kolejne pińcet na starców, po stówie na papugę, dwieście na psa, i trzysta na kota (wiadomo, Felis catus stanowi w Najjaśniejszej dobro szczególne, z wiadomych względów) - przed wyborami się nie ziszczą, to dzika tłuszcza może zrobić Panu Premierowi niezłe kuku. Jak się bowiem rzuca kiełbasę w tłum, trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że małe posiłki wzmagają apetyt. Nie piszę, że syn swojego ojca (flaszka temu, kto mądrze udowodni który z nich jest większym obciachem) zostanie uroczyście skonsumowany (choć specjalistów od spożywania ciała i krwi w Narodzie nie brakuje), ale gdyby któremuś z przedstawicieli Suwerena przyszła do głowy taka myśl - radzę uważać. Robaczycę przewodu pokarmowego trudno jest wyleczyć.

Podobno najdoskonalszym sposobem pozbycia się durniów z  (jak to dziś się określa) przestrzeni publicznej jest głosowanie. Życzę powodzenia. Jeśli ktokolwiek sądziłby, że w najbliższym czasie, bez rewolty, buntu i strajku, dojdzie w sposób demokratyczny do zmiany władzy, to polecam mu mojego, trzeciego z rzędu terapeutę (tego, co się jeszcze powiesić nie zdążył). Na wysłanie tej bandy prymitywnych nieuków w kosmos - też specjalnych szans nie ma, wszak Minister Edukacji zmienił w kanonie nauczania astronomię na teologię.
W ogóle, to nasi decydenci mają dziwaczne ciągoty do promowania rzeczy, które nie istnieją: wiary w nadprzyrodzone siły, potężnej armii, wiodącej roli Polski w świecie, powagi urzędów, praworządności i wolności światopoglądowej. Do tego jeszcze dochodzi wyimaginowana Unia Europejska, na ich szczęście waluta Euro jest nadal prawdziwa. Pieniądze nie śmierdzą, a rozum nie swędzi - idealna konstrukcja.




Parę dni temu gruchnęła wieść, że obecna Głowa Państwa, swoją elekcję zawdzięcza działalności tak zwanych botów. Przypomnę, że są to komputerowe programy, wykonujące pewne czynności w zastępstwie człowieka, udające zachowanie Homo sapiens ale nie posiadające własnych mózgów. Nie dziwi mnie ich rola w wyborczej kampanii akurat tego kandydata - istoty pozbawione inteligencji (a zwłaszcza takie, których fizycznie nie ma) zwyczajnie popierają swojaka. Po niedawnej wizycie prezydenckiej pary w USA śmiem twierdzić, że cokolwiek nie wydarzyłoby się w przyszłości na płaszczyźnie rodzimej dyplomacji - już zawsze będzie to zabawne.

(Nie powinienem tyle pisać, bo mnie pacjenci zbojkotują.)

Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę z tego, że jesteśmy w stanie wojny z Niemcami, nie mam pojęcia, dlaczego Rosja nas jeszcze nie zaatakowała. Kiedy usłyszałem o tym z ust prominentnego pupila obecnej władzy - niejakiego doktora (sic!), nazwiska nie wspomnę - wielbiciela kotów i człowieka skazanego przez własną facjatę na co najwyżej przytułek z szerokim dostępem do neuroleptyków - woda we mnie zawrzała (z drugiej strony jednak, nasunęło się pytanie, że skoro tak, to dlaczego Naczelnik, zgodnie z tradycją, nie uciekł jeszcze do Rumunii). Co z tego, że to konflikt całkowicie wyimaginowany, wystarczy, że zgodny z doktryną najwyższych władz partyjno - państwowych. I - z definicji należy w niego wierzyć, bo wiara - cuda czyni, dolę jednostki, w imię wyższej konieczności, wiąże z niedolą ogółu. Albo odwrotnie, jak kto woli.

Oni już nie są zabawni, są żałośni. Najważniejsze pytanie tego roku brzmi - skąd wytrzasnęli na raz aż tylu kretynów. Gdybym nie miał dostępu do odbioru programów publicznej telewizji, nigdy nie uwierzyłbym w to, że między Bugiem a Odrą żyje aż tylu bez i półmózgów, mentalnych apoplektyków i zwyczajnych ćwoków. I również w to, że bycie debilem stało się podstawowym elementem społecznego awansu, sposobem na publiczne funkcjonowanie i powodem do dumy. Nie zjedzą nas jednak ani kruki, czy wrony, nie rozszarpią dzikie, żądne krwi (cytat z intelektualnego muła) lablarory, nie nadciągnie żadna hatakumba (!), przełom, czy kolejne zabory. Sami się zeżrą nawzajem, a kto mądrzejszy - ucieknie.
Aktualnie (i, jak podejrzewam - do usranej śmierci) rządzącym serdecznie radzę, by w przyszłości, zamiast w pysze udowadniać publice swój kretynizm z pomocą swoistego testu Ravena, zastąpili go quizem Turinga. Mniejszy blamaż. A i zamiana Lotu nad kukułczym gniazdem na Łowcę Androidów - znacznie bezpieczniejsza

piątek, 14 września 2018

Kołczing, czyli facet, który naprawdę nienawidzi kobiet



Wszystko będzie dobrze. Czeka Cię jeszcze wiele pięknych i wyjątkowych chwil. Nie będzie łatwo, bo życie rzuci Ci pod nogi kolejne przeszkody (...). jednak poradzisz sobie. Zawsze to robisz. Mimo wszystkich przeciwności i kłopotów. (...) I choć inni na Twoim miejscu mogli by się poddać to Ty tego nie zrobisz.*
Od jakiegoś czasu powtarzam, że najbardziej wartościowymi witrynami w sieci są strony porno. Tam przynajmniej - pierdolenie jest sztuką dla sztuki. Jednak, podczas moich netowych eksploracji, coraz częściej zdarza mi się znajdować teksty, maksymalnie przerabiające ludzkie mózgi na płynną papkę, ba, znajduję w tym cały przemysł, mający zapewne na celu urabianie człowieczych dusz. Pod warunkiem, że człowiek duszę posiada. Nie mam zielonego pojęcia, kto wypisuje takie bzdury, niektórzy nazywają ich trenerami lub kołczami, choć, jak sądzę z coachingiem niewiele to ma wspólnego.
Cudownie jest przeczytać jaki to jestem niepośledni, jaki wspaniały i niepowtarzalny. No, może niepowtarzalny i owszem - świat nie dałby sobie rady mając na podorędziu mnie i - dajmy na to - mojego osobistego klona, nie, to - za wiele. A jednak przekonywanie mnie o mojej genialności, stawianie mnie na przeciw złego, niszczycielskiego świata - to - oględnie rzecz ujmując - niejakie nadużycie. By nie napisać - głupota. Wychodzi bowiem na to, że jeśli spieprzę coś w swoim życiu - winny będzie - no właśnie, kto, co (mianownik!)? Planeta Ziemia? Ogół ludzkiego gatunku? A może prawa fizyki? Wyrabianie typowej dla alkoholików postawy pod tytułem: piję bo zupa jest za słona, teściowa za brzydka a sąsiadka nie daje - jest słabe. Uzależnienie się od afirmacji, podobnie jak w przypadku wódki doprowadza z reguły do znacznych ubytków w rozumie. Ja wiem, że być może cudownie jest, w chwilę po przebudzeniu a kilka minut przed porannym goleniem, walnąć sobie do lustra samopochwalną mówkę, mam jednak wrażenie, że patrząc na swoje rozanielone (zapewne) odbicie, najpierwej pomyślałbym o dobrym psychiatrze, a dopiero później zacząłbym roztrząsać swoje boskie przymioty. Skończyło by się pewnie pawiem, do umywalki, o ile zdążyłbym doczołgać się do niej przed ostatecznym przesileniem.
(...) płomień jest w Tobie i wiesz co należy zrobić, żeby na nowo zaczął rozgrzewać swoje życie. I choć czekają Cię trudne decyzje to zdajesz sobie sprawę, że musisz zrobić krok do przodu (...).
Kto im to pisze? I dla kogo? Gdybym w najgorszym momencie ciężkiej depresji usłyszał coś takiego, niechybnie zrobiłbym krok do przodu. Ze skraju dachu, w dół. Czasem i owszem, zdarza mi się czuć w sobie płomień - wówczas biorę Aspirynę i - wszystko wraca do normy po trzech kwadransach. Mam gdzieś z tyłu głowy (pomiędzy zwojem odpowiedzialnym za sranie a tym - zawiadującym jedzeniem) ciąg neuronów, w których od wielu lat krąży uświadomiona na szczęście niechęć do osób próbujących ułożyć mi życie, mechanizm uruchamia się natychmiast po tym, jak wyczuję pismo nosem. Jak się zapewne domyślacie - jest to mechanizm ucieczkowy. Już parę razy uchronił mój opasły tyłek przed zagrażającym mu skopaniem.



Niech wszyscy ludzie, którzy nigdy nie zasługiwali na to, by być w Twoim życiu raz na zawsze zrozumieją, że nie ma w nim dłużej dla nich miejsca.
Tak. Skądś znam taką gadkę. Brakuje tu jeszcze wzmianki o czerwonym dywanie, orkiestrze, bukiecie kwiatów, klęczniku (niepotrzebne - skreślić). Jak u dziecka, które, kiedy zamknie oczy, jest przekonane o tym, że stało się niewidoczne dla innych. Brnąc w tą bzdurę dalej - powinienem unikać tych, którzy źle o mnie myślą - jest to trudne do zrealizowania - trudne dlatego choćby, że: po pierwsze - mało mnie to obchodzi kto i co o mnie myśli (skracając: mam to w dupie), po drugie zaś - z racji wykonywanego zawodu, muszę od czasu do czasu widywać paru skurwysynów. Ale to ja ich nie lubię, więc to poniekąd mój problem (na marginesie - problem, z którym wcale nie mam ochoty sobie radzić, lubię bowiem czasem kogoś nie lubić), ich zaś zdanie na mój temat dynda mi pododwłokowo.
Później będzie już dobrze. Poczujesz najpiękniejsze uczucie na tej planecie - spokój. Koniec łez, smutków, zmartwień i rozczarowań.
A to już brzmi jak kazanie przed egzekucją. Z całym szacunkiem dla skazańca.
Powyższe cytaty pochodzą z przedmowy do książki, napisanej dla kobiet... przez mężczyznę. Głupsze to, niż mądrości Paulo Coelho, ale potwierdza starą, jak sztuka uwodzenia prawdę, że paniom należy mówić jedynie to, co same chciałyby usłyszeć. Autor Czarownicy z Portobello czyni to w dość elegancki (nie zaprzeczam) sposób, mózgowiec, który był uprzejmy wypocić (lub wytrysnąć - jak kto woli) przytoczone tu fragmenty, swoim pseudo - coachingowym pieprzeniem ogarnia temat w sposób chamski, wulgarny, a więc nazbyt czytelny, przypominając nachalnego fircyka, który wszelkimi dostępnymi sposobami stara się zbliżyć do łownej zwierzyny. Ot, taki utajony seksizm. Intelektualny weganizm. Innymi słowy – mam wrażenie, że koleś naprawdę uwierzył w to, że przeciętna kobieta jest od niego zwyczajnie głupsza, poklepuje więc ją po ramieniu, w strachu, by przypadkiem nie pomyślała, że równie precyzyjnie mógłby załadować jej raza w pośladek.
Cóż, dobry bajer nie jest zły a cel uświęca środki. 


Można czasem nie lubić kobiet - rozumiem to doskonale. Ale nie wolno nimi gardzić.
Trzeba umieć docenić przeciwnika.  Ten facet - tego nie potrafi.



*Zacytowane fragmenty pochodzą ze wstępu autorstwa Rafała Wicijowskiego do książki p.t. Oczami mężczyzny: Kobiety

niedziela, 9 września 2018

Niepełnosprytni



Do gabinetu niemłodego już, ale wciąż trzymającego formę lekarza - któregoś dna - wszedł, a raczej - wepchnął się wraz z drzwiami (łaskawie zatrzymując w miejscu futryny) pewien jegomość lat około pięćdziesiąt, niechlujnej fizjonomii i przystrojenia i - zamachnąwszy mi przed twarzą świstkiem papieru odzianym w celofanową otulinę - zażądał natychmiastowego przyjęcia. Jako, że rano było, a poczekalnia pękała w szwach (a może raczej drżała w posadach), dudniła z powodu tłoku zakatarzonych Tubylców, przezornie wyjrzałem zza rantu, wyszukując wzrokiem natychmiast potrzebujących pomocy biedaków. I oto, na ławce, pod moim pokojem, zauważyłem siedzącą starowinę, stałą mą pacjentkę, o dwóch laskach i dwojgu, zupełnie już nieprzydatnych dolnych kończynach, za to z wiecznie przyspawanym do twarzy łagodnym uśmiechem, jakiego większość młodzików mogłaby jej pozazdrościć, kobieta owa, wraz z genetycznie uwarunkowanym uwiądem, odziedziczyła po przodkach cudowny pęd do życia, ciepło i optymizm – zupełnie dziś już nie znane - pomimo nieprawdopodobnego kalectwa, promieniała radością, jak gdyby każdy z dni, który z powodzeniem mógłby być jej ostatnim, był właśnie tym najważniejszym. (Obawiam się, że u schyłku życia mógłbym okazać się zbyt zgryźliwym tetrykiem, postanowiłem więc wyciągnąć kopyta znacznie wcześniej).
Ale dość o niej. Człowiek z kartką papieru nie ustępował, a świstek, którym tak ochoczo wymachiwał, okazał się być legitymacją niepełnosprawnego. Jaki z niego niepełnosprawny? - pomyślałem, szanowny właściciel dokumentu nie dał mi jednak dokończyć myśli; swoim krzykiem ściągnąwszy uśmiech z twarzy korytarzowej babci, zmusił mnie do natychmiastowej i nieprzemyślanej odpowiedzi.
- Niech pan usiądzie, widzi pan tą starszą panią. Przyjmę najpierw ją, a potem zajmę się panem.
To był już koniec mojego lekarzowania tego dnia. Niepełnosprawnemu, momentalnie obrzmiała twarz, następnie zaczerwieniła się, sczerniała i poszarzała.
- Nie - zawyrokował. - Przyjmie mnie pan natychmiast bo mi się należy. Chodzi o wypisanie zaświadczenia bo mają mi przyznać zapomogę. I to teraz. Rząd zagwarantował mi to bez kolejki.
Miałem na końcu języka pytanie: co to za rząd, który takiego buraka wyposażył w glejt, niczym partyjna legitymacja, otwierający wszystkie drzwi, ale nie dane mi było otworzyć ust. Wepchnąwszy mnie do gabinetu, szanowny inwalida rozsiadł się na krześle – panisko - i ani myślał ustąpić tego miejsca komukolwiek.
- Teraz albo napiszę skargę.
Akurat tym mnie rozbawił.
- Proszę pisać - odparłem. - ale obawiam się że z pisaniem, jak i z czytaniem ma pan poważny problem. Otóż na drzwiach wisi kartka, zakładam, że nie zapoznał się pan z jej treścią, z której to kartki wynika, że o kolejności przyjmowania pacjentów decyduję ja, w oparciu o swoją wiedzę na temat ich stanu zdrowia. Gdyby przypadkiem pan nie zrozumiał, powiem wprost. Pisz pan, do kogo chcesz. Możesz się pan stąd nie ruszać. A jak zbadam w gabinecie zabiegowym tą starszą panią, to wrócę i pomogę panu zredagować skargę, bo nie sądzę by pan sobie z tym wyzwaniem poradził.
Suweren stężał.
- I jeszcze jedno. Sam mam taką samą legitymację, ale przez myśl by mi nie przyszło, żeby machać nią, domagając się przyjęcia poza kolejnością, podczas, kiedy na korytarzu czeka ktoś, kto potrzebuje pomocy bardziej niż ja. 
- Jestem niepełnosprawny! - zagrzmiał jaśniepan.
- Niepełnosprawność to jedno - odparłem, stojąc w drzwiach. - a bycie dupkiem - to drugie.
Bodaj tego samego dnia, stojąc u wrót przychodni z przyklejonym do warg, obiadowym papierosem (trzeba czymś konkretnym odżywiać swojego raka), zauważyłem młodą damę, wysiadającą z samochodu zaparkowanego na miejscu dla niepełnosprawnych. Żeby nie było - zamalowanego na niebiesko, okopertowanego - słowem - naznaczonego tak, że prawdopodobnie nawet sporo niedowidzący zajarzyłby, że to miejsce szczególne. Rzecz jasna - samochód owej pani nie był pojazdem dla inwalidy, o czym przekonałem się, zwracając jej delikatnie uwagę, prosząc jednocześnie o znalezienie innego placu.
- Spierdalaj. - odpowiedziała z wdziękiem i uśmiechem, które to zdecydowanie zdyskwalifikowały ją w moich oczach od nazwania inwalidką.
Kwadrans później, otworzyłem drzwi gabinetu jej samej, ona zaś, bez jakiegokolwiek grymasu, czy też ewentualnych wyjaśnień (przesadziłem?) oznajmiwszy, że jest handlową przedstawicielką takiej to i takiej firmy, od progu rozpoczęła tyradę na temat nowego, najlepszego na świecie, najdoskonalszego leku na zaparcie.
Nie miewam zaparć. Zamykając jej drzwi przed nosem, uśmiechnąłem się do siebie, dziękując w duchu przeznaczeniu za zmajstrowanie tak uroczych okoliczności mojego odwetu.
- Spierdalaj. - wycedziłem.


Ludzie. Co się, kurwa, z wami dzieje? Świętujecie Boże Narodzenie, posypujecie w Popielec głowy popiołem, śpiewacie psalmy, cytujecie przykazania miłości a zachowujecie się jak banda skurwysynów. Wczoraj, nieopodal przychodni, pewien właściciel białej laski przez blisko pół godziny wołał pomocy, by ktoś go przeprowadził przez automatyczne drzwi miejscowego marketu, mijaliście go. A może przeszkadzał wam, stanowił artefakt w waszej, niczym nie skażonej, gładkiej i przezroczystej, biało - czarnej strukturze świata? Nie było trudno go zauważyć.
Kiedy odbierałem swoje orzeczenie o stopniu niepełnosprawności, pani w biurze zaproponowała mi kartę parkingową. Szkoda, że nie widzieliście jej miny, gdy odparłem, że było by to nieuczciwe. Uświadomiła mi przy okazji, z powodu jak bardzo gównianych dolegliwości obywatele starają się o przywileje. Przywileje, które moim zdaniem należą się wyłącznie tym najsłabszym, najbardziej schorowanym.
Co z wami nie tak? Tak trudno jest ustąpić miejsca kalece, kobiecie w ciąży, tak ciężko jest przeprowadzić przez korytarz ociemniałego? Takim to problemem jest nie parkować na kopercie oznaczonej wózkiem? Domagacie się empatycznych zachowań wobec was. Pragniecie zainteresowania i współczucia. A to niby dlaczego? Na jakiej podstawie? Idealnie było by mieć inwalidzkie papiery i być równocześnie zdrowym, to przecież obrzydliwe jest otrzymać uprawnienia uczciwie, obrzydliwe, że komuś mogą coś darować bez oszustwa. A może jest tak, że niektórzy z was, skupieni na kombinowaniu, gardzą tymi, którzy z racji swoich upośledzeń, nie muszą kłamać, a pogardę swoją wyrażacie niedostrzeganiem?
Sami sobie odpowiedzcie. Jedno dla mnie jest pewne. Tam, gdzie zaczyna się zwykła przyzwoitość - kończy się niepełnosprawność.