niedziela, 10 czerwca 2018

T.

Dziwna to była zima. Zamiast śnieżnych, wyostrzonych mrozem girlandów, z dawna oczekiwanych przez spragnionych normalności w aurze - jesienne mgły zaczęły roztapiać domostwa, pola i łąki, tuman wpełzał między leśne zagajniki, zabierając ludziom całą spodziewaną przyjemność z sanny, dżinglbelsów, narciarskich biegów, wojen na śnieżki - słowem tego wszystkiego, co w chłodne dni przełomu roku robi się dla zabicia nudy, smutku i egzystencjalnej pustki, a także po to, by ewentualne potomstwo nie darło paszczy.
Siedział więc suweren w domach, podniecając się coraz to nowymi przygodami bohaterów seriali, raz po raz wypijając to i owo do dna, świętując kolejne sukcesy swoich ekranowych ulubieńców, nikt nie zamierzał wyściubiać nosa poza obejście. Co to, to nie. Każdy szanujący się Rodak, w obliczu zagrożenia zwykłym katarem (a co dopiero pneumonią) - widzi już światło w tunelu, wraz ze wszystkimi (czytaj - wybranymi) świętymi. Profilaktyka przede wszystkim.

T. nie mógł narzekać. Miał to, czego mogli mu inni zazdrościć - dom, a tak naprawdę - dwa - jeden, jako wspomnienie starego związku, drugi - skromniejszy, ale z większymi nadziejami na przyszłość, dobrą pracę, piękną kobietę, perspektywy na długoletni małżeński staż - w spokoju i wśród gromadki potomstwa. Jego zawodowe akcje szły w górę, po wielu staraniach wreszcie stawał na świeczniku, nic już nie miało prawa zaprzepaścić dorobku prawie dwudziestu lat ciężkiej harówy, tak - nieraz bywało, że odmawiał sobie tego i owego, teraz jednak - zabezpieczony finansowo, bytowo i na luzie - mógł sobie pozwolić na wygodnictwo. Przyjaciół miał wielu - zwłaszcza wówczas, gdy byli w potrzebie - kto by się jednak tym przejmował: człowiek niezależny, zwycięzca i król życia? Skądże! Owszem - zauważał to (Od czego ma się przyjaciół? Od chcenia). I tylko tyle. Nigdy nie był skłonny do zwierzeń, nauczył się polegać wyłącznie na sobie. Wszystko kontrolować . Nad wszystkimi wokół roztaczać opiekę, myśleć za innych.
Nie, tak naprawdę T. nie miał na co narzekać, wszyscy zazdrościli mu: pozycji i statusu, jaki osiągnął, niezaprzeczalnej wiedzy, dzięki której błyszczał na towarzyskich spędach, nowej partnerki, poczucia humoru, w którym nie miał sobie równych. Dusza towarzystwa. Urodzony w czepku. The winner takes it all.
Może prawie - był ktoś, kto według opinii ogółu nie życzył mu dobrze, ale skoro tak się właśnie zdarza, że eks partnerki żywią niespecjalną sympatię do swoich byłych, więc cóż się dziwić (choć, kto wie? w przypadku kobiet - niczego do końca pewnym być nie można).
Generalnie - dobrostan.

 Zaczęło się dyskretnie, pozornie niewinnym zmęczeniem. Przemęczeniem. T. zasypiał wczesnym wieczorem i budził się w środku nocy, albo - nie zasypiał w ogóle, stając się w łóżku napadniętym przez stado kaszlących owsików odbytem - tak się czuł; ni nocne filmy, ni książki ukojenia nie dawały - ale męczyły, sprawiały niemal fizyczny ból. Po przeczytaniu kilku linijek - nie był w stanie przypomnieć sobie, o czym rzecz. Ranki były koszmarniejsze - zasypiał za kierownicą w drodze do roboty. Przepracowanie - mówił. Tabletki nasenne nie działały, próby uspokojenia się za pomocą alkoholu okazywały się być jeszcze bardziej chybione. Po kilku głębszych stawał się drażliwy i agresywny. A przecież nie miał powodu. Skoro go jednak nie miał - wynajdywał w pamięci: a to słowne potyczki sprzed miesiąca, a to znów zeszłotygodniowe sytuacje, na pozór niewyjaśnione, każdy jego powrót do domu wiązał się z napięciem i strachem przed utratą panowania, wybuchem.
Pomiędzy sprawami chwilowo wepchniętymi ad acta - zaczął wkradać się smutek. Nie taki pozorny smuteczek, jakiego każdy normalny człowiek codziennie doświadcza - raczej - rodzaj przygnębienia, poczucia bezsensowności i bezcelowości dalszej egzystencji. Stare konflikty, mniejsze lub większe obawy i lęki poczęły urastać do rangi problemów nierozwiązywalnych i ostatecznych. Rzecz jasna - nikomu ani słowa - zawodowo eksponowany uśmiech gasił wszelkie pytania, żart trzymał się jak dawniej, a może raczej - to T. trzymał się żartów, stanowiących intelektualną zaporę nie do przejścia. Mur, bez jakiejkolwiek furtki. Drzwi bez klamki. Wstyd przed utratą kontroli i okazaniem słabości paraliżował. Miał świadomość, że, jeśli odkryje się choć na chwilę - straci to, na czym mu do tej pory zależało. Zresztą - stopniowo i zależeć przestawało. Problemy z intymnością składał na karb nadmiaru obowiązków, w rzeczywistości jednak, postrzegając samego siebie jako obleśnego, śmierdzącego typa - starał się (w swoim mniemaniu słusznie i szlachetnie) oszczędzić swojej wybrance cielesnego kontaktu z czymś tak ohydnym, gdy ona nie protestowała - uznawał, że w tej kwestii jego tezy są jak najbardziej racjonalne. W życiu codziennym stawał na wysokości zadania, często okupiwszy to kolejną nieprzespaną nocą, nie dlatego jednak, by je należycie wykonać, ale po to, by nikt nie domyślił się, co się z nim dzieje. Nie liczył na niczyją pomoc. Nie jestem tego wart - powtarzał. Leki przeciwdepresyjne uśmierzały ból jedynie na chwilę, trzy tuziny wypalonych dziennie papierosów jako tako podtrzymywały skupienie na jednym poziomie, a wieczorny alkohol - na chwilę zmniejszał napięcie. Często zdarzało się, że, by ukryć swój stan, pod błahymi pozorami, nocował w swoim drugim mieszkaniu, zamykając się w czterech ścianach. Sam ze sobą. Dnia następnego, rzecz jasna, prowokowało to kłótnie - bo przecież jeśli facet znika z domu to wyłącznie w celach bzykaczych. Lepiej się puszczać, niż mieć depresję.
Wtedy pojawił się płacz. W samotne wieczory - wył, wbijając palce w poręcz fotela, w te, spędzane wspólnie z dziewczyną - niezauważalnie i cicho sączył łzy w poduszkę tak, by leżącej obok przypadkiem nie zamoczyć włosów (to akurat dla damy bywa ważne). Nakręcał samosprawdzającą się przepowiednię (albowiem kobiety bywają okrutne - sami wiecie).

Dziwny był to dzień. Porywiste wietrzysko przegnało spod lasu mleczne opary, deszcz siąpił, mikroskopijnymi kroplami zraszając truchło zeszłorocznej zieleni, zwierzęta w swej wrodzonej mądrości nie wychodziły z zagród a ludzie pochowali się w domach. Była to wigilia urodzin T. Musiało być z przytupem. Wszystko było zapięte na ostatni guzik - luksusowy apartament z ogromnym łożem, inkrustowanym płatkami róż, materacem zwieńczonym ręcznikami wystylizowanymi na dwa nieobce sobie łabędzie, aromatycznie wypełnioną wanną, błyszczącą w świetle świec. I butelka dobrego wina - pozycja obowiązkowa. A nocą - wygłaskane, wypieszczone kobiece ciało, najwspanialsze kształty - zmaterializowane marzenia. Obietnice, przysięgi, umizgi, karesy. Oczywiście, że odpoczywam, wreszcie. - kłamał. Słowa wybrzmiewały gdzieś z oddali, w środku zaś - rozpalonym do czerwoności klinem - wbity - tkwił plan. Plan doskonały, nie do zatrzymania.
Następnego dnia rano, pod kolejnym nieważnym pozorem, pojechał do swojej samotni. Wziął kąpiel, wykasował z telefonu wszystkie wspólne zdjęcia, zablokował telefoniczne kontakty, wysłał eks zdawkowe: wybacz, zwilżył gardło, jak zwykle - pierwszorzędną whisky. Nie mogę teraz przyjechać - wyklikał bzdurne tłumaczenie - i nie jestem z żadną kobietą.
Nie wierzę ci! - ta odpowiedź nie miała już znaczenia. Tak jak bez znaczenia wydała mu się nauczka, która mogłaby za tymi słowami pójść.
Ubrał się odświętnie i, trzymając w dłoni od dawna już gotowy sznur, wszedł na poddasze.

Kiedy otworzył oczy, ujrzał nad sobą wykrzywioną przerażeniem i wściekłością twarz byłej. Przypadkowo miałam przy sobie klucze - szepnęła - a tobie nie pozwolę się w ten sposób wywinąć.

Kobiety są jednak okrutne.





sobota, 2 czerwca 2018

Koci pech


Pewna wielbicielka kocich powabów opowiedziała mi taką oto historię: wśród całego wiejskiego, symbiotycznego stadka czworonogów, jedna kotka - zrządzeniem losu, wskutek genetycznego błędu, czy też niewytłumaczalnego pecha - doznawała co raz, jedna po drugiej - kontuzji. A to wsunęła się przypadkowo w szprychy roweru pana Janka, wracającego właśnie ze sklepu, dzierżącego w dłoni nabytą zgodnie z tubylczym rytuałem (czytaj - na krechę) butelkę wódki, to znowu wpadła pod koła samochodu zbłąkanych turystów, czy - odbiwszy się od pędzącego gimbusa - zaryła łbem o przydrożne drzewo. Nie, żeby pragnęło to to śmierci - kolejne drobne urazy, zapewne bolesne, jednakowoż nie nauczyły zwierzęcia unikania niebezpieczeństw. Pchało się więc, gdzie popadnie - na złamanie karku ale - jakoś - umieranie kotu nie wychodziło. 
Oczywiście, za każdym razem, troskliwa pańcia zabierała zwierzę do weterynarza - tam: rentgeny, opatrunki, zastrzyki, rutynowe kontrole - słowem - metodycznie i nieracjonalnie uszczuplała budżet  w sposób, jakiego nie powstydziłby się nawet obecny minister finansów. Kiedy jednak, po kolejnym pechowym zdarzeniu, przestąpiła próg kociej przychodni, lekarz wstrzymał ruchem dłoni jej prawdopodobny i znany mu już lament i słowotok.
- Tym razem nic nie będziemy robić. - orzekł.
Stojąca w drzwiach kobiecina niemal osunęła się na podłogę.
- Dlaczego?- wyszeptała.
- Bo to nie ma sensu. Cokolwiek nie zrobimy: jakiekolwiek badania, podamy leki. To i tak samo musi się zrosnąć i zagoić.
- Ale... do tej pory robiliśmy. Czyli co?
- Czyli to, że ktoś, kto ma tak wyjątkowego pecha jak pani kotka, powinien sam, bez niczyjej pomocy, przeżyć całą rekonwalescencję, od początku do końca, włączając w to ból, bo i tak wynik za każdym razem będzie ten sam. Oczywiście, pod warunkiem, że obrażenia nie będą śmiertelne.
- Chce pan powiedzieć, że wszystko, co robiliśmy do tej pory było niepotrzebne?
Uśmiechnął się. 

Czy ja ostatnio napisałem, że znam się na femmes fatales, sugerując Czytelnikom własne doświadczenia w tej materii? Jeśli tak, to nie mam się czym chwalić. Nagminne walenie głową w mur, wchodzenie pod nadjeżdżające samochody, czy wkładanie palców w szprychy rowerów to niespecjalny powód do dumy, zwłaszcza, jeśli z definicji jest się osobnikiem posiadającym - prócz tyłomózgowia - jeszcze korę i kilka drobnych, acz ważkich podkorowych ośrodków: odpowiadających za wyciąganie wniosków, unikanie niebezpieczeństw i stymulujących dobry nastrój.
Czyli co? Czyli jak?

Pod przednią klapą czaszki radośnie masturbują się pozytywne emocje, myśli niesuicydalne, podczas gdy tyłoczaszka - pcha to całe rozanielone przodomózgowie ku zatraceniu?

Popatrzcie, to się prawie w głowie nie mieści. Stąd zapewne powstała w ludzkich umysłach zgrabnie ulepiona paranoja, sprytnie nazwana konfliktem serce - rozum. Rozum - ok. Ale serce? Po cholerę mieszać do tego zwykłą pompę, juchowy pojemnik. Są przecież inne narządy - ich praca również (a może - przede wszystkim) polega na wypełnianiu się krwią - w znacznie większym stopniu decydujące o jakości damsko - męskich relacji, niż, umieszczony w klatce piersiowej, zwykły mięśniowy wór.

Owijanie w bawełnę, czułe skojarzenia, nieśmiertelny Coelho, Przeminęło z Wiatrem i Abelard wraz z Heloizą, Tristan z Izoldą, a na końcu - wystawiająca się na werońskim balkonie na pośmiewisko turystów - Julia - frajerka - wszystko to pitu pitu, romantycznie, mdławo, ale wszytko zusammen do kupy - przyznajcie - to wygodne, skuteczne i bardzo przekonujące oszustwa. Mężczyźni są z Marsa. Kobiety - nie.

I, dajmy na to, bierze chłop na siebie rolę amanta, rolę, będącą w swej istocie autooszustwem -  spacyfikowaniem poznawczym atawistycznej chęci posiadania potomstwa; to nic, że wybranka może potencjalnie okazać się być pierdolniętą, charakteropatką, lub pierdolniętą charakteropatką (gdyby samce brały takie rzeczy pod uwagę, to zapewne nasz gatunek, zwyczajnie, nie przetrwałby). Brnie nieborak dalej - podkręca zapachy - wiadomo - feromony, im bliżej podbrzusza partnerki - tym mocniejsze ich działanie, pogrąża się coraz to bardziej, a upodabniając się do ukochanej - pozbywa się swojej osobniczej odrębności. Mówią, że mężczyzna musi sobie zasłużyć na kobiecą uwagę, bardziej jednak w tym kontekście trafne wydaje mi się słowo płacić. Ale tam - czymże są dwie, trzy paczki fajek wypalone dziennie, popchnięte kilkoma szklankami whisky, trawionymi podczas bezsennych nocy? Myśli natrętne, samobójcze, przed którymi obronić mogą człowieka jedynie garści antydepresantów, wstydliwie, w tajemnicy przed światem, łykane w drodze do pracy. Bo musi sprostać. Nie - być sobą. Nikt przecież nie oczekuje tego, że będzie sobą. Nikt tego nie potrzebuje. A kiedy wreszcie uświadamia sobie cały bezsens swojej sytuacji - rodzi się w nim bunt. Prowokuje mniej lub bardziej soczyste rozstania, obmyśla zwyrodniałe kliny, znajduje pocieszających w biedzie przyjaciół, łaknie towarzystwa dawno już utraconych kochanek, a zamiast kilku - przyswaja kilkanaście szotów dziennie. I tak do następnego zakochania, pozornie uwalniającego umysł od poprzedniego uzależnienia.
Kobieta, która decyduje się na związek z takim, jest albo pozbawioną instynktu samozachowawczego masochistką, albo zwyczajnie - ma plan. Z reguły - ma. Długofalowy, sięgający miesięcy a nawet lat, skoncentrowany na własnym dobrostanie plan, w którym mężczyzna jest jedynie środkiem do osiągnięcia celu. Plan, obmyślony w najdrobniejszych detalach, wycyzelowany, niczym weselna sukienka panny młodej. A każde, często sprowokowane przez kretyńskie zachowanie zadurzonego samca odstępstwo od owego planu - rodzi samiczą agresję.
Foch? Nie, to zbyt poważna sprawa. Focha można mieć jedynie w przypadku błahych konfliktów, jak choćby na przykład: częstotliwość zbliżeń, piętnastominutowe spóźnienie po imprezie, bądź kolor bluzki kupionej z okazji rodzinnego spędu.
Agresja.
Werbalna, lub niewerbalna.
Pierwsza to słowa tak dobrane, by przeciwnik nigdy nie potrafił ich zapomnieć. Druga zaś, zazwyczaj prowadząca do fizycznej zdrady - rozbija wroga w drobny mak, pogrąża i uświadamia mu jego niedoskonałość, upadla i poniża do tego stopnia, że potem pozostają mu już tylko: fajki, alkohol, męska bezużyteczność. Jest za co nienawidzić, gardzić, koło się zamyka. Eksperyment się nie udał.

Czyli to, że ktoś, kto ma tak wyjątkowego pecha, powinien sam, bez niczyjej pomocy, przeżyć całą rekonwalescencję, od początku do końca, włączając w to ból, bo i tak wynik za każdym razem będzie ten sam. Oczywiście, pod warunkiem, że obrażenia nie będą śmiertelne.

A gdyby tak przerwać ten cały korowód badań, terapii, opatrunków, klinów, promili? Przeżyć resztę swojego życia bez prewencyjnego łykania antybiotyku i niecelowanego podawania paracetamolu? Jak, uniknąwszy bliskiego spotkania z ochroną zdrowia - postarać się żyć z bólem, monitorować jego nasilenie? Żyć nadzieją, że któregoś dnia zniknie zupełnie, kontemplować zarówno jego przyczyny, jak i skutki, bez zbędnej, objawowej terapii?
Można. W samotności, przerywanej jedynie kolejno przerzucanymi kartkami książek, które już dawno temu chciało się przeczytać, w porannym śpiewie ptaków, dotąd niesłyszalnym, w muzyce, na którą nigdy nie było czasu.
Można. Oczywiście, pod warunkiem, że obrażenia nie były śmiertelne.