niedziela, 30 grudnia 2018

To nie był dobry rok.

To nie był dobry rok. Nastrojem, wbijający się poniżej poziomu jakiejkolwiek ziemskiej depresji, poprzecinany wąwozami nagłych zwrotów akcji, pustymi korytami rzek, które okazały się być jedynie fatamorganą, wytworem chorego umysłu - od początków martwych i nie płynących nawet do nikąd. To było kilkaset dni pozlepianych, niespójnych, kilka przenikających się wzajemnie inkoherentnych czasoprzestrzeni - miast uskuteczniać, zgodnych z prawami fizyki oddziaływania, pomimo nawoływań Dopplera, zza grobu - obrzydliwie, obleśnie, niczym dwa rodzaje gówna w jednym klozecie, przenikały się wzajemnie, tworząc wielokrotnego użytku czarne dziury - przejścia czasowe - pozwalające bezkarnie powtarzać wciąż te same błędy z przeszłości. Przysłowiowa ręka w nocniku lądowała wręcz nie raz, nie dwa, zaprzeczając twierdzeniu, jakoby Homo sapiens posiadał jakąkolwiek zdolność uczenia się na własnych błędach. Otóż - nie posiada, a owe błędy popełnia wciąż i za każdym razem z porównywalną lubością i całkowitym brakiem samozachowawczego instynktu.

To nie był dobry rok. Kilku przyjaciół odeszło, kilku się skurwiło. O tych drugich - nie napiszę - postanowiłem bowiem milczeć - ot taka profilaktyka wymiotów. Co do tych nieodżałowanych - muszę wspomnieć wspaniałego Druha mego Klaterka - Andrzeja Skupińskiego, który tak niedawno temu nas opuścił. Będzie mi brakować naszych długich telefonicznych rozmów, maili z tekstami piosenek, wspólnych imaginacji dotyczących koncertów, występów i kabaretowych tournee. Będę tęsknił za bajaniem, ślonskom godkom, dystansem i poczuciem humoru Tolusia, podobnie jak za starym Bytomiem, za czasami, gdy - po paru głębszych i kilkugodzinnym literackim szaleństwie - wysyłaliśmy ortodoksyjny sygnał dla świata, ze śpiewem obdarzając uryną centralny punkt Rynku mego rodzinnego miasta.

Ten rok przesączał się powoli, szumiał, zlepiał, ciągnąwszy ze sobą kaszel i ból. Tak, to dla mnie dwa symbole odchodzącego czasu - ale i dowody na nieuchronność tego, co przede mną. Nie mam zielonego pojęcia jak to wszystko się skończy. Jedyny mój plan na nadchodzący rok, to pójść zagłosować w wyborach po to, by więcej nie musieć oglądać w telewizji tych złodziejskich i debilnych pysków obecnie nam panujących. Kiedyś, kiedy uważałem ich jedynie za zabawnych i niegroźnych kretynów - pisałem na blogu co tydzień. Dziś, patrząc na to, co robią z moim krajem - najzwyczajniej się ich brzydzę, przestali być powodem, dla którego chciałbym usiąść przed klawiaturą.

Był czas, gdy pisałem też dla kobiet. Pod koniec tego roku, uważam, że to całkowita strata czasu - ani nie zostanie to nigdy odpowiednio docenione, a zawsze przecież może znaleźć się kolega, posiadający większe pióro. Na jego niekorzyść jednak działa fakt, iż, jakkolwiek nie starałby się, ilekolwiek by nie zainwestował - pióro - nigdy nie będzie wiecznym.
Czy popełniłem błędy? Oczywiście, że tak! Przekraczałem granice? Bezwzględnie, przyznaję. Czy odbijałem się od dna? Jeśli odcięcie od stryczka jest rodzajem ruchu - to i owszem. Jakiś czas temu napisany post, przeszedł bez echa - może to i dobrze, bo był w stu procentach autobiograficzny. Gdybyście naprawdę zrozumieli wówczas jego przesłanie, to dopiero byłby ubaw, niemalże na poziomie Pudelka. Na szczęście doskonale wiedziałem, że większość z Was będzie miała to w dupach - stąd moja ekspiacyjna odwaga.

Obiecuję, że w przyszłości na takie blogowe osobliwości sobie już nie pozwolę. Bo najgorsze - już za mną. Nie będzie więcej samotnych, zbrukanych cytostatycznymi wymiotami, poranków. Ani dręczącego oczekiwania na wynik komputerowej tomografii. Głupiej wiary w ludzi, uczucia, sens szukania dobrej strony patologicznych egoistów. Nadstawiania drugiego policzka. Never ever. Będzie, co ma być.



Wierzę, że będzie dobrze, bo zamiast słowa przepraszam, usłyszałem dziękuję, gdy - przy okazji kolacji dla samotnych i bezdomnych - udało mi się zgromadzić wokół jednej idei KODziarzy i PiSowców, ateistów i mohery, młodych i starych. To doprawdy cudowne doświadczenie widzieć ich wszystkich, bez kretyńskich bagaży i obciążeń. Takiego świata właśnie życzę wszystkim na nadchodzący rok.
Cytując uczestnika:
Dziękuję, że dzięki Panu człowiek może poczuć się lepszy i potrzebny.
Bądźmy lepsi i potrzebni na co dzień.

Wierzę, że będzie dobrze. Przecież musi być stół i dobre oczy nad stołem - śpiewała kiedyś Budka Suflera. Ja to mam. A, dzięki mojemu niedopatrzeniu - pod nieobecność gospodarza, KoKo nauczyła się wchodzić na meble i świeci tymi pełnymi miłości oczami od rana do samego wieczora, a w nocy - wtulona w mój grzbiet - śni szczęśliwe psie sny, zarażając mnie nimi.

Będzie dobrze, bo odzyskałem spokój. I jestem gotowy. Jest, jak to mawia nieoceniona Qrooliq Bencz - benczowsko.

Wierzę, że będzie dobrze, bo - cytując plugawego klasyka - mnie się to po prostu należy.


sobota, 10 listopada 2018

Z pamiętnika ojkofoba


Nie macie pojęcia zapewne o tym, że wczorajszy dzień był Międzynarodowym Świętem Gry Wstępnej, w sumie, to nie ma o czym gadać. Od dłuższego bowiem czasu, z sobie tylko wiadomych względów, uważam, iż najlepszą i najbardziej bezpieczną metodą przedspółkowania jest  natychmiastowe wzięcie nóg za pas. Mógłbym więc spokojnie spuścić zasłonę milczenia, rozpylić mgłę obojętności, albo po prostu przeciągle zdefekować, ale kiedy widzę i słyszę o przygotowaniach do Narodowej Fety z okazji stulecia odzyskania niepodległości przez Polskę - to czuję nadchodzące zaparcie. W moim wieku takie rzeczy się zdarzają - i mam tu na myśli zarówno awersję do umizgów pod adresem płci przeciwnej, jak i zaburzenia perystaltyki jelit.
Jak niektórzy z Was wiedzą (obejrzawszy moje, umieszczone w social mediach fotorelacje z ostatnich podróży), początek miesiąca spędziłem akurat na Ukrainie.

CZĘŚĆ PIERWSZA: DO PRZYJACIÓŁ UKRAIŃCÓW.

Jeszcze przed moim wyjazdem, od kilku znajomych przybyszów ze wschodu usłyszałem: Po co ty tam jedziesz? Tam nic ciekawego nie ma, ludzie niedobrzy, smutno, ponuro. Nie warto. Nie rozumiałem przesłania, kładąc je na karb możliwej niechęci, jaką od wielu dziesiątek lat darzą nas mieszkańcy kraju nad Dnieprem. W samolocie lecącym do Kijowa, spotkałem tamtejszego biznesmena, który wracał właśnie ze swoim synem z Polski. Chciałem mu pokazać wasze miasta - oznajmił. - U nas nic nie ma do oglądania, w jednym Gdańsku jest ciekawiej niż w całej tej Ukrainie.
Kiedy dotarłem na miejsce, chcąc zweryfikować to, co wcześniej usłyszałem - postanowiłem przeprowadzić sondę, wśród napotkanych Tambylców. Wyniki mnie przeraziły.
Za co - zwracam się do moich ukraińskich przyjaciół i znajomych - za co Wy tak nie lubicie swojego kraju? Rozumiem, że żyje się tu trudno, płace są dramatycznie niskie, to i czasem pracować się nie chce. Widzę, że cwaniactwo i korupcja sięga już (dosłownie) bruku Waszych ulic a niesprawiedliwość i nierówność społeczna mają się wspaniale. Ale przecież nie jest to winą Waszej (!), wywalczonej przez pokolenia, niepodległości. Sądzicie, że gdyby zjedli Was najeźdźcy, zacząłby panować mir, Ordnung, lub - co gorsza - tak zwany sarmacki porządek, było by Wam lżej? Przykre jest to, że do używania ojczystego języka muszą namawiać tu i ówdzie rozwieszone plakaty, reklamujące posługiwanie się ukraińskim, podczas gdy pani z kiosku, zapytana o sens rodzimej państwowości, stwierdza, że jej to wszystko jedno. Jak wszystko jedno?!
Tyle Kijów, im dalej w kierunku Rosji, tym jest gorzej. Inaczej - na zachodzie kraju, tu tożsamość narodowa jest immanentną częścią codziennego funkcjonowania obywateli. Przepaść między nimi, a mieszkańcami wschodnich rubieży jest ogromna. To wynik geopolitycznych przetasowań, bliskości świata zachodniego, mniejszej tęsknoty za starszą Siostrą -  Związkiem Radzieckim. Nie faszyzm, czy nacjonalizm - jak niektórzy chcieliby widzieć, ale brak tumiwisizmu i zaczyn świetnego obywatelskiego społeczeństwa, w którym (niestety) jest miejsce dla wszelkich skrajności.

Walka o rząd dusz na Ukrainie trwa. I bardzo dobrze. Mam nadzieję, że się to dobrze skończy


CZĘŚĆ DRUGA: POŻAR W BURDELU.

Polacy też nie lubią swojej Ojczyzny, z tym, że - na swój sposób. Mając gęby pełne narodowych i patriotycznych haseł - nienawidzą siebie wzajemnie.
Innym słowem, niż ojkofobia nie da się zdefiniować całego tego cyrku z obchodami państwowego święta. Dwieście baniek poszło się bujać po to, by szanowni włodarze najpierw zrezygnowali z uczestnictwa w marszu, któremu sam patronowali, potem zapraszali na marsz, którego nie ma, by na końcu, wysyłając do Warszawy czołgi i transportery opancerzone - zniechęcić do świętowania uprzednio zachęconych. Niezły bajzel. To przykre, że jako płacący podatki w tym kraju, w dniu narodowego święta, będę bał się wyjść z domu, bo akurat jakiemuś neandertalczykowi może nie spodobać się moja cera, a - zabarykadowawszy się na poddaszu - podjadając kiełbasę wiejską kijowską i delektując się kawiorem z bieługi (z kielichem zmrożonej Kozackiej Rady rzecz jasna) - prześledzę wojnę polsko - polską na ulicach stolicy. Mojej stolicy. Bez żalu, że mnie tam nie ma.
Totalna amatorszczyzna organizatorów, śmiech i drwiny na całym świecie - oto jak wygląda przygotowanie obchodów Rocznicy Odzyskania Niepodległości. Dodajmy to tego megalomanię i patologiczną skłonność do kłamstw przedstawicieli władz, towarzystwo troglodytów - amatorów białej Europy spod znaku celtyckiego krzyża i falangi, krzyki niektórych prominentów przy korycie, że ateistów należałoby wysłać na Madagaskar, że kto nie z nami - ten przeciw nam, że zaprzańcy, element animalny, zdrajcy i tym podobni mogą co prawda świętować, ale po obchodach - wszystko wróci do starego porządku, stado debili, wycierających sobie gęby moim krajem, próbujących udowodnić, że Polska jest bardziej mojsza niż twojsza itd. Patologia.
Nie, dziękuję.

Przy okazji (za Wikipedią) podaję definicję wielkiej polskiej białej rasy: jest to rasa świni domowej, która ukształtowała się w wyniku wieloletniej hodowli i krzyżówki dwóch gatunków tego zwierzęcia.

Ktoś, kto nie zna historii Rzeczypospolitej, obserwując przygotowania do rocznicy odzyskania przez Nią niepodległości, doskonale poznaje przyczyny jej utraty.
A co do gry wstępnej - cytując klasyka - nieważne jak się zaczyna, ale jak kończy - obawiam się, że w tym wypadku motto: finis coronat opus, nie będzie proroctwem sukcesu. Dobrze, że dwunasty listopada to w tym roku dzień wolny od pracy - będzie kiedy leczyć kaca.
Kaca każdego typu.


sobota, 29 września 2018

La Folie methodique, czyli rzecz dla niewierzących.

Część pierwsza, prolog.

Największym wrogiem wiedzy nie jest ignorancja, tylko iluzja wiedzy. 
Stephen Hawking


Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo. Oczywiście. Sto procent cukru w cukrze, masła w maśle a jaja - to prosto od krowy. Na początku to Słońce było bogiem - całkiem niegroźnie i logicznie - wszak widoczne, odczuwalne, choć nienamacalne ciało niebieskie - stanowiło punkt wyjścia wszelkich ludzkich wierzeń. Pozornie nieskomplikowane, nie dawało też (poza może zaćmieniami) powodów do manipulacji i nadinterpretacji. Niestety - na dłuższą metę nie dało się na nim zarobić.
Zinstytucjonalizowaną religię wymyślił ktoś naprawdę cwany. Na ludzkim lęku przed śmiercią od wieków można było nieźle się obłowić, jak wiadomo - pieniądze nie śmierdzą - co najwyżej niedomyci osobnicy - zatem za początek wszystkiego obrano wodę - symbol oczyszczenia i zmycia wszelakich win. Mistrzowie - doszli do perfekcji - wyimaginowawszy sobie teorię grzechu pierworodnego - poczęli dezaktywować owego poprzez ablucję. Nie ma się co śmiać - teoria chrztu ma głęboki higieniczny sens. I nie tylko. Niczego nie świadomego noworodka wiąże często na całe życie z pewnym systemem wartości, podporządkowując młodego, nie przeczuwającego niebezpieczeństwa, człowieka, z konkretną instytucją. Rzecz jasna, mniej to traumatyczne, niż na ten przykład obrzezanie, czy stomatologiczne rytuały afrykańskich plemion (chociaż tyle) ale i tak w większości przypadków blokuje to osobniczy intelektualny rozwój, przynajmniej do czasu uzyskania pełnoletności. Całkiem logicznie wytłumaczalny jest fakt, czemu w przypadku bodaj wszystkich religii świata, nauczanie ich rozpoczyna się we wczesnych latach dziecięcych - jeśli ktokolwiek dorosłemu, z czystym, niesplamionym jakąkolwiek magią umysłem, zacząłby wciskać kit o ostatecznym sądzie, kiedy kogoś o otwartych, żądnych ogarnięcia otaczającego świata oczach, zaczęliby nauczać o musowej śmierci za wiarę w wojnie z niewiernymi, albo konieczności dozgonnego odczuwania poczucia winy z powodu zamordowania dwa tysiące lat temu pewnego faceta - zapewne ten ktoś popukałby się znacząco w czoło. A gówniarzowi można sprzedać każdą historię, odpowiednio okrasić. Skazić go. Zniewolić.
Naturalna ludzka skłonność do wiary w nadprzyrodzoność, podlega dokładnie takim samym prawom natury, jak wolna wola - przez niektórych uważana za daną nam z góry, a będąca w rzeczywistości wynikiem wspaniałego (i nie mającego w sobie żadnego cudownego pierwiastka) rozwoju kory mózgowej gatunku Homo sapiens. Myślenie abstrakcyjne jest bowiem wynikiem wykształcenia się odpowiednich neuronalnych połączeń, nie zaś - bożego dopustu.
Lęk przed śmiercią, jako końca wszystkiego, od pokoleń był wykorzystywany przez co sprytniejszych do manipulacji tłuszczą, a jeśli przy tym dało się zarobić - sytuacja stawała się wprost idealna. I tak właśnie powstały społeczeństwa doktrynalne - masa podporządkowanych owiec, cudownie zmanipulowanych, posłusznie pracujących na to, by religijni dostojnicy wszelkich maści wyznań opływali w dostatek. Z czasem, nie sam pieniądz stał się ich celem, tylko coś o wiele wartościowszego. Władza.

Część druga.

Przez osiemnaście wieków płynie rzeka krwi, a na jej brzegach mieszka chrześcijaństwo.
Ludwig Boerne

Jeśli ktoś sądzi, że instytucja, która w swojej historii wymordowała więcej istnień ludzkich, niż agnostyczni i ateistyczni dyktatorzy razem wzięci, będzie się publicznie kajać, czy też zaprezentuje (tak lansowany przez nią) rachunek sumienia, to może spokojnie wziąć w dłoń młotek i walnąć się z całej siły w czoło. Czy ktokolwiek widział, by cosa nostra sama siebie osądziła, a ogłosiwszy wyrok - pozamykała swoich członków w pierdlach? Na tym właśnie polega podobieństwo wszelkich sekt do zwyczajnej mafii. Ciągłość biznesu jest tu kwestią najważniejszą, a co bardziej empatyczne jednostki - czy nazywa się to klątwa, czy fatwa - zostają zwyczajnie zaszczute. Syndrom oblężonej twierdzy to charakterystyczna dla wszystkich przestępczych środowisk cecha.
A oto kilka przykładów bełkotu, broniących swojego status quo, przedstawicieli instytucjonalnych katolików:

Jedyna droga do posklejania tego wszystkiego to nawrócenie do Chrystusa (...).
(J.Chyła)
Czyli posłuszeństwo. Wzruszające. Rozumiem, że jako nienawrócony, jestem niepełnowartościowym uczestnikiem publicznej debaty. Brawo!

Twarz katolickiej duchowości jest zawsze taka sama. To Twarz Ukrzyżowanego, którego umieściliśmy na Golgocie wszyscy, w tym pan i ja.
(D. Wachowiak)
To dopiero intelektualna perełka. Przepraszam, ale ja nikogo nigdzie nie umieszczałem.

Jak nie będzie katolicyzmu, to ateizm nie wypełni tej pustki, tylko inna, groźna nawet dla niewierzących - religia.
(ten sam autor)
Każda religia jest groźna. A jak w mojej dzielnicy rozpleni się gang z sąsiedniego miasta, to - zgadzam się tu wyjątkowo - sytuacja nadal będzie beznadziejna.

Najlepsi są jednak tak zwani świeccy praktykujący. Nie mam pojęcia, co oni praktykują, ale obawiam się, że to coś nie do końca jest zdrowe.

Nasze motywacje są pozytywne: jesteśmy narodem katolickim, rozwijamy katolicką kulturę i zbudujemy katolickie państwo.
(K.Bosak)
Cudownie, wreszcie coś pozytywnego. Będę mógł jeździć katolickim pociągiem, korzystać z katolickiego miejskiego wychodka, w sklepie kupię katolickie dżinsy, a każda kolejna półka w mojej lodówce będzie bardziej katolicka od poprzedniej.

(...) kościół pozostał jedyną przeszkodą dla ludzi rządzących światem w przeobrażeniu nas wszystkich w bezkształtną masę jednostek pozbawionych osobowości.
(K. Karoń)
Normalny horror. Historia uczy, że na przestrzeni wieków chrześcijaństwo i władza (poza może okresem, gdy wyznawcy Chrystusa zabawiali Rzymian w cyrkach) całkiem zgrabnie ze sobą współpracowały - raz jedna, raz druga strona właziła sobie wzajem tam gdzie wzrok nie sięga. Jednak z dwojga złego - wolałbym nie posiadać osobowości, niż odczuwać skutki jej zaburzenia.

Obrzucanie błotem katolików w Polsce, w której miliony pielgrzymują do Kalwarii i na Jasną Górę (...) jest atakiem na naród. 
(M. Paczuska)
A czy ja komuś zabraniam pielgrzymować? Chodzi mi wyłącznie o to, by ewentualnie pielgrzymujący, zostawili to dla siebie. Mnie takie podniety nie ekscytują. Poza tym - nie obrzucam błotem wierzących - znam wielu przyzwoitych, to w sumie nie ich wina, że mentalnie skończyli tam, gdzie są - tak zostali wychowani (w niektórych przypadkach nawet wytresowani) i tyle. Psychoterapeuci też chcą zarabiać. I to właśnie zdanie rozpoczyna:

Część trzecią.

Większość problemów osób po 40- tce ma charakter religijny a nie psychologiczny.
C.G. Jung

Nie, nie pójdę na Kler. Mało mnie interesuje intymne życie kolesi w sukienkach. Zabawne dla mnie są zarówno protesty przeciwko wyświetlaniu tego filmu, jak i wszelkie akcje poparcia. Zwolennicy tego dzieła zachowują się dokładnie tak, jak ich adwersarze. A żaden Kler niczego w tym kraju nie zmieni. Hipokryta będzie hipokrytą, pijak - pijakiem a dziwka - wiadomo. Jedynie pedofil - jakkolwiek by na niego nie spojrzeć - zawsze będzie przestępcą - bez względu na to, czy nosi koloratkę, czy nie.
Nie mam ochoty układać życia księżom, ani ich pouczać - i dokładnie tego samego żądam od nich, nie ingeruję w ich życie, nie oceniam, życzyłbym sobie zatem, by od mojego - trzymali się z daleka, zwłaszcza, że ich wyimaginowane do tego prawo jest przeze mnie nieuznawane i stanowi przecudną kanwę moich prywatnych drwin.
Swoją drogą, to dość ciekawe, że wszelkie religie w swoim fundamentalizmie, zaglądają ludziom pod kołdry, do majtek i w inne, mniej lub bardziej ciekawe rejony. Wykształcenie neuroz i (nie tylko) seksualnych zahamowań jest bowiem podstawowym budulcem do tworzenia wszelkich zależności (by nie napisać - uzależnień), definiowanie zwyczajnych, społecznie uwarunkowanych norm zachowania i współżycia jako boskich, nadprzyrodzonych nakazów to robienie ludziom krzywdy. Ale o tym - następnym razem.

Część czwarta, epilog.

Kiedyś słońce było bogiem. I komu to przeszkadzało?


piątek, 21 września 2018

Debilowo

Swego czasu Mistrz Antoni Marianowicz, był uprzejmy napomnieć współczesnych, iż ci, którzy twierdzą, że nie da się pomylić plawego z rewem - protą andlony. W swej istocie genialna to myśl, sięgająca swym znaczeniem w zapadłe, zapomniane już czeluście ludzkiej świadomości i zakamarki historii powszechnej. Oczywiście, że da się pomylić. Bo skoro białe jest czarne i na odwyrtkę (jak mawiała moja Babcia), wszelkie kolejności i pryncypia nie mają najmniejszego nawet znaczenia. Jak to brzmi zasada koherencji kwantowej: kiedy wkładasz skarpetkę na lewą nogę, druga skarpetka automatycznie staje się prawą, niezależnie od odległości między nimi, co implikuje, niepodlegającą żadnej dyskusji, nieoznaczoność - symbol dzisiejszej Polski.
Ową nieoznaczoność, w pryncypialnym wydaniu, miałem okazję poczuć w trakcie wysłuchiwania przemówienia Naczelnika Wszystkich Naczelników. Abstrahując od treści, co do której się nie wypowiem, albowiem zupełnie jej nie pojąłem, muszę przyznać, że w przypadku Capo di tutti Capi, zasada koherencji sprawdza się znakomicie - w odniesieniu do fonii i wizji - albowiem, z powodu specyficzności fizjonomii mówcy - jako słuchacz - nie byłem w stanie dociec, czy wydaje on z siebie warczenie, czy też pierdzenie. W rzeczy samej - jak się tak człowiekowi przypatrzeć, to pasuje z każdej strony. Zresztą - i tak nie mówił do mnie, nie spełniam przecież warunku poziomu inteligencji jego wyznawców. A nawet gdyby, to średnio rozgarnięty orangutan (IQ podsekretarza stanu) zauważy, że tak naprawdę ten samotny skuweciały starzec mówi już tylko do siebie. Gauleiterzy, ministranci i pośledni, czuwający przy korycie czekają w cuglach na bój ostatni cmentarny, gotują się na rozdrapanie resztek przywilejów i władzy, jakie pozostaną po odejściu Wodza.

Polityka to ciężki i niebezpieczny kawałek chleba. Na ten przykład, w roku 1672, rozwścieczeni Holendrzy zabili i zjedli swojego premiera. Kroniki, niestety, nie podają, na jaki sposób przyrządzono owego jegomościa. Szkoda. Dziś natomiast, jeżeli: kolejne pińcet na starców, po stówie na papugę, dwieście na psa, i trzysta na kota (wiadomo, Felis catus stanowi w Najjaśniejszej dobro szczególne, z wiadomych względów) - przed wyborami się nie ziszczą, to dzika tłuszcza może zrobić Panu Premierowi niezłe kuku. Jak się bowiem rzuca kiełbasę w tłum, trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że małe posiłki wzmagają apetyt. Nie piszę, że syn swojego ojca (flaszka temu, kto mądrze udowodni który z nich jest większym obciachem) zostanie uroczyście skonsumowany (choć specjalistów od spożywania ciała i krwi w Narodzie nie brakuje), ale gdyby któremuś z przedstawicieli Suwerena przyszła do głowy taka myśl - radzę uważać. Robaczycę przewodu pokarmowego trudno jest wyleczyć.

Podobno najdoskonalszym sposobem pozbycia się durniów z  (jak to dziś się określa) przestrzeni publicznej jest głosowanie. Życzę powodzenia. Jeśli ktokolwiek sądziłby, że w najbliższym czasie, bez rewolty, buntu i strajku, dojdzie w sposób demokratyczny do zmiany władzy, to polecam mu mojego, trzeciego z rzędu terapeutę (tego, co się jeszcze powiesić nie zdążył). Na wysłanie tej bandy prymitywnych nieuków w kosmos - też specjalnych szans nie ma, wszak Minister Edukacji zmienił w kanonie nauczania astronomię na teologię.
W ogóle, to nasi decydenci mają dziwaczne ciągoty do promowania rzeczy, które nie istnieją: wiary w nadprzyrodzone siły, potężnej armii, wiodącej roli Polski w świecie, powagi urzędów, praworządności i wolności światopoglądowej. Do tego jeszcze dochodzi wyimaginowana Unia Europejska, na ich szczęście waluta Euro jest nadal prawdziwa. Pieniądze nie śmierdzą, a rozum nie swędzi - idealna konstrukcja.




Parę dni temu gruchnęła wieść, że obecna Głowa Państwa, swoją elekcję zawdzięcza działalności tak zwanych botów. Przypomnę, że są to komputerowe programy, wykonujące pewne czynności w zastępstwie człowieka, udające zachowanie Homo sapiens ale nie posiadające własnych mózgów. Nie dziwi mnie ich rola w wyborczej kampanii akurat tego kandydata - istoty pozbawione inteligencji (a zwłaszcza takie, których fizycznie nie ma) zwyczajnie popierają swojaka. Po niedawnej wizycie prezydenckiej pary w USA śmiem twierdzić, że cokolwiek nie wydarzyłoby się w przyszłości na płaszczyźnie rodzimej dyplomacji - już zawsze będzie to zabawne.

(Nie powinienem tyle pisać, bo mnie pacjenci zbojkotują.)

Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę z tego, że jesteśmy w stanie wojny z Niemcami, nie mam pojęcia, dlaczego Rosja nas jeszcze nie zaatakowała. Kiedy usłyszałem o tym z ust prominentnego pupila obecnej władzy - niejakiego doktora (sic!), nazwiska nie wspomnę - wielbiciela kotów i człowieka skazanego przez własną facjatę na co najwyżej przytułek z szerokim dostępem do neuroleptyków - woda we mnie zawrzała (z drugiej strony jednak, nasunęło się pytanie, że skoro tak, to dlaczego Naczelnik, zgodnie z tradycją, nie uciekł jeszcze do Rumunii). Co z tego, że to konflikt całkowicie wyimaginowany, wystarczy, że zgodny z doktryną najwyższych władz partyjno - państwowych. I - z definicji należy w niego wierzyć, bo wiara - cuda czyni, dolę jednostki, w imię wyższej konieczności, wiąże z niedolą ogółu. Albo odwrotnie, jak kto woli.

Oni już nie są zabawni, są żałośni. Najważniejsze pytanie tego roku brzmi - skąd wytrzasnęli na raz aż tylu kretynów. Gdybym nie miał dostępu do odbioru programów publicznej telewizji, nigdy nie uwierzyłbym w to, że między Bugiem a Odrą żyje aż tylu bez i półmózgów, mentalnych apoplektyków i zwyczajnych ćwoków. I również w to, że bycie debilem stało się podstawowym elementem społecznego awansu, sposobem na publiczne funkcjonowanie i powodem do dumy. Nie zjedzą nas jednak ani kruki, czy wrony, nie rozszarpią dzikie, żądne krwi (cytat z intelektualnego muła) lablarory, nie nadciągnie żadna hatakumba (!), przełom, czy kolejne zabory. Sami się zeżrą nawzajem, a kto mądrzejszy - ucieknie.
Aktualnie (i, jak podejrzewam - do usranej śmierci) rządzącym serdecznie radzę, by w przyszłości, zamiast w pysze udowadniać publice swój kretynizm z pomocą swoistego testu Ravena, zastąpili go quizem Turinga. Mniejszy blamaż. A i zamiana Lotu nad kukułczym gniazdem na Łowcę Androidów - znacznie bezpieczniejsza

piątek, 14 września 2018

Kołczing, czyli facet, który naprawdę nienawidzi kobiet



Wszystko będzie dobrze. Czeka Cię jeszcze wiele pięknych i wyjątkowych chwil. Nie będzie łatwo, bo życie rzuci Ci pod nogi kolejne przeszkody (...). jednak poradzisz sobie. Zawsze to robisz. Mimo wszystkich przeciwności i kłopotów. (...) I choć inni na Twoim miejscu mogli by się poddać to Ty tego nie zrobisz.*
Od jakiegoś czasu powtarzam, że najbardziej wartościowymi witrynami w sieci są strony porno. Tam przynajmniej - pierdolenie jest sztuką dla sztuki. Jednak, podczas moich netowych eksploracji, coraz częściej zdarza mi się znajdować teksty, maksymalnie przerabiające ludzkie mózgi na płynną papkę, ba, znajduję w tym cały przemysł, mający zapewne na celu urabianie człowieczych dusz. Pod warunkiem, że człowiek duszę posiada. Nie mam zielonego pojęcia, kto wypisuje takie bzdury, niektórzy nazywają ich trenerami lub kołczami, choć, jak sądzę z coachingiem niewiele to ma wspólnego.
Cudownie jest przeczytać jaki to jestem niepośledni, jaki wspaniały i niepowtarzalny. No, może niepowtarzalny i owszem - świat nie dałby sobie rady mając na podorędziu mnie i - dajmy na to - mojego osobistego klona, nie, to - za wiele. A jednak przekonywanie mnie o mojej genialności, stawianie mnie na przeciw złego, niszczycielskiego świata - to - oględnie rzecz ujmując - niejakie nadużycie. By nie napisać - głupota. Wychodzi bowiem na to, że jeśli spieprzę coś w swoim życiu - winny będzie - no właśnie, kto, co (mianownik!)? Planeta Ziemia? Ogół ludzkiego gatunku? A może prawa fizyki? Wyrabianie typowej dla alkoholików postawy pod tytułem: piję bo zupa jest za słona, teściowa za brzydka a sąsiadka nie daje - jest słabe. Uzależnienie się od afirmacji, podobnie jak w przypadku wódki doprowadza z reguły do znacznych ubytków w rozumie. Ja wiem, że być może cudownie jest, w chwilę po przebudzeniu a kilka minut przed porannym goleniem, walnąć sobie do lustra samopochwalną mówkę, mam jednak wrażenie, że patrząc na swoje rozanielone (zapewne) odbicie, najpierwej pomyślałbym o dobrym psychiatrze, a dopiero później zacząłbym roztrząsać swoje boskie przymioty. Skończyło by się pewnie pawiem, do umywalki, o ile zdążyłbym doczołgać się do niej przed ostatecznym przesileniem.
(...) płomień jest w Tobie i wiesz co należy zrobić, żeby na nowo zaczął rozgrzewać swoje życie. I choć czekają Cię trudne decyzje to zdajesz sobie sprawę, że musisz zrobić krok do przodu (...).
Kto im to pisze? I dla kogo? Gdybym w najgorszym momencie ciężkiej depresji usłyszał coś takiego, niechybnie zrobiłbym krok do przodu. Ze skraju dachu, w dół. Czasem i owszem, zdarza mi się czuć w sobie płomień - wówczas biorę Aspirynę i - wszystko wraca do normy po trzech kwadransach. Mam gdzieś z tyłu głowy (pomiędzy zwojem odpowiedzialnym za sranie a tym - zawiadującym jedzeniem) ciąg neuronów, w których od wielu lat krąży uświadomiona na szczęście niechęć do osób próbujących ułożyć mi życie, mechanizm uruchamia się natychmiast po tym, jak wyczuję pismo nosem. Jak się zapewne domyślacie - jest to mechanizm ucieczkowy. Już parę razy uchronił mój opasły tyłek przed zagrażającym mu skopaniem.



Niech wszyscy ludzie, którzy nigdy nie zasługiwali na to, by być w Twoim życiu raz na zawsze zrozumieją, że nie ma w nim dłużej dla nich miejsca.
Tak. Skądś znam taką gadkę. Brakuje tu jeszcze wzmianki o czerwonym dywanie, orkiestrze, bukiecie kwiatów, klęczniku (niepotrzebne - skreślić). Jak u dziecka, które, kiedy zamknie oczy, jest przekonane o tym, że stało się niewidoczne dla innych. Brnąc w tą bzdurę dalej - powinienem unikać tych, którzy źle o mnie myślą - jest to trudne do zrealizowania - trudne dlatego choćby, że: po pierwsze - mało mnie to obchodzi kto i co o mnie myśli (skracając: mam to w dupie), po drugie zaś - z racji wykonywanego zawodu, muszę od czasu do czasu widywać paru skurwysynów. Ale to ja ich nie lubię, więc to poniekąd mój problem (na marginesie - problem, z którym wcale nie mam ochoty sobie radzić, lubię bowiem czasem kogoś nie lubić), ich zaś zdanie na mój temat dynda mi pododwłokowo.
Później będzie już dobrze. Poczujesz najpiękniejsze uczucie na tej planecie - spokój. Koniec łez, smutków, zmartwień i rozczarowań.
A to już brzmi jak kazanie przed egzekucją. Z całym szacunkiem dla skazańca.
Powyższe cytaty pochodzą z przedmowy do książki, napisanej dla kobiet... przez mężczyznę. Głupsze to, niż mądrości Paulo Coelho, ale potwierdza starą, jak sztuka uwodzenia prawdę, że paniom należy mówić jedynie to, co same chciałyby usłyszeć. Autor Czarownicy z Portobello czyni to w dość elegancki (nie zaprzeczam) sposób, mózgowiec, który był uprzejmy wypocić (lub wytrysnąć - jak kto woli) przytoczone tu fragmenty, swoim pseudo - coachingowym pieprzeniem ogarnia temat w sposób chamski, wulgarny, a więc nazbyt czytelny, przypominając nachalnego fircyka, który wszelkimi dostępnymi sposobami stara się zbliżyć do łownej zwierzyny. Ot, taki utajony seksizm. Intelektualny weganizm. Innymi słowy – mam wrażenie, że koleś naprawdę uwierzył w to, że przeciętna kobieta jest od niego zwyczajnie głupsza, poklepuje więc ją po ramieniu, w strachu, by przypadkiem nie pomyślała, że równie precyzyjnie mógłby załadować jej raza w pośladek.
Cóż, dobry bajer nie jest zły a cel uświęca środki. 


Można czasem nie lubić kobiet - rozumiem to doskonale. Ale nie wolno nimi gardzić.
Trzeba umieć docenić przeciwnika.  Ten facet - tego nie potrafi.



*Zacytowane fragmenty pochodzą ze wstępu autorstwa Rafała Wicijowskiego do książki p.t. Oczami mężczyzny: Kobiety

niedziela, 9 września 2018

Niepełnosprytni



Do gabinetu niemłodego już, ale wciąż trzymającego formę lekarza - któregoś dna - wszedł, a raczej - wepchnął się wraz z drzwiami (łaskawie zatrzymując w miejscu futryny) pewien jegomość lat około pięćdziesiąt, niechlujnej fizjonomii i przystrojenia i - zamachnąwszy mi przed twarzą świstkiem papieru odzianym w celofanową otulinę - zażądał natychmiastowego przyjęcia. Jako, że rano było, a poczekalnia pękała w szwach (a może raczej drżała w posadach), dudniła z powodu tłoku zakatarzonych Tubylców, przezornie wyjrzałem zza rantu, wyszukując wzrokiem natychmiast potrzebujących pomocy biedaków. I oto, na ławce, pod moim pokojem, zauważyłem siedzącą starowinę, stałą mą pacjentkę, o dwóch laskach i dwojgu, zupełnie już nieprzydatnych dolnych kończynach, za to z wiecznie przyspawanym do twarzy łagodnym uśmiechem, jakiego większość młodzików mogłaby jej pozazdrościć, kobieta owa, wraz z genetycznie uwarunkowanym uwiądem, odziedziczyła po przodkach cudowny pęd do życia, ciepło i optymizm – zupełnie dziś już nie znane - pomimo nieprawdopodobnego kalectwa, promieniała radością, jak gdyby każdy z dni, który z powodzeniem mógłby być jej ostatnim, był właśnie tym najważniejszym. (Obawiam się, że u schyłku życia mógłbym okazać się zbyt zgryźliwym tetrykiem, postanowiłem więc wyciągnąć kopyta znacznie wcześniej).
Ale dość o niej. Człowiek z kartką papieru nie ustępował, a świstek, którym tak ochoczo wymachiwał, okazał się być legitymacją niepełnosprawnego. Jaki z niego niepełnosprawny? - pomyślałem, szanowny właściciel dokumentu nie dał mi jednak dokończyć myśli; swoim krzykiem ściągnąwszy uśmiech z twarzy korytarzowej babci, zmusił mnie do natychmiastowej i nieprzemyślanej odpowiedzi.
- Niech pan usiądzie, widzi pan tą starszą panią. Przyjmę najpierw ją, a potem zajmę się panem.
To był już koniec mojego lekarzowania tego dnia. Niepełnosprawnemu, momentalnie obrzmiała twarz, następnie zaczerwieniła się, sczerniała i poszarzała.
- Nie - zawyrokował. - Przyjmie mnie pan natychmiast bo mi się należy. Chodzi o wypisanie zaświadczenia bo mają mi przyznać zapomogę. I to teraz. Rząd zagwarantował mi to bez kolejki.
Miałem na końcu języka pytanie: co to za rząd, który takiego buraka wyposażył w glejt, niczym partyjna legitymacja, otwierający wszystkie drzwi, ale nie dane mi było otworzyć ust. Wepchnąwszy mnie do gabinetu, szanowny inwalida rozsiadł się na krześle – panisko - i ani myślał ustąpić tego miejsca komukolwiek.
- Teraz albo napiszę skargę.
Akurat tym mnie rozbawił.
- Proszę pisać - odparłem. - ale obawiam się że z pisaniem, jak i z czytaniem ma pan poważny problem. Otóż na drzwiach wisi kartka, zakładam, że nie zapoznał się pan z jej treścią, z której to kartki wynika, że o kolejności przyjmowania pacjentów decyduję ja, w oparciu o swoją wiedzę na temat ich stanu zdrowia. Gdyby przypadkiem pan nie zrozumiał, powiem wprost. Pisz pan, do kogo chcesz. Możesz się pan stąd nie ruszać. A jak zbadam w gabinecie zabiegowym tą starszą panią, to wrócę i pomogę panu zredagować skargę, bo nie sądzę by pan sobie z tym wyzwaniem poradził.
Suweren stężał.
- I jeszcze jedno. Sam mam taką samą legitymację, ale przez myśl by mi nie przyszło, żeby machać nią, domagając się przyjęcia poza kolejnością, podczas, kiedy na korytarzu czeka ktoś, kto potrzebuje pomocy bardziej niż ja. 
- Jestem niepełnosprawny! - zagrzmiał jaśniepan.
- Niepełnosprawność to jedno - odparłem, stojąc w drzwiach. - a bycie dupkiem - to drugie.
Bodaj tego samego dnia, stojąc u wrót przychodni z przyklejonym do warg, obiadowym papierosem (trzeba czymś konkretnym odżywiać swojego raka), zauważyłem młodą damę, wysiadającą z samochodu zaparkowanego na miejscu dla niepełnosprawnych. Żeby nie było - zamalowanego na niebiesko, okopertowanego - słowem - naznaczonego tak, że prawdopodobnie nawet sporo niedowidzący zajarzyłby, że to miejsce szczególne. Rzecz jasna - samochód owej pani nie był pojazdem dla inwalidy, o czym przekonałem się, zwracając jej delikatnie uwagę, prosząc jednocześnie o znalezienie innego placu.
- Spierdalaj. - odpowiedziała z wdziękiem i uśmiechem, które to zdecydowanie zdyskwalifikowały ją w moich oczach od nazwania inwalidką.
Kwadrans później, otworzyłem drzwi gabinetu jej samej, ona zaś, bez jakiegokolwiek grymasu, czy też ewentualnych wyjaśnień (przesadziłem?) oznajmiwszy, że jest handlową przedstawicielką takiej to i takiej firmy, od progu rozpoczęła tyradę na temat nowego, najlepszego na świecie, najdoskonalszego leku na zaparcie.
Nie miewam zaparć. Zamykając jej drzwi przed nosem, uśmiechnąłem się do siebie, dziękując w duchu przeznaczeniu za zmajstrowanie tak uroczych okoliczności mojego odwetu.
- Spierdalaj. - wycedziłem.


Ludzie. Co się, kurwa, z wami dzieje? Świętujecie Boże Narodzenie, posypujecie w Popielec głowy popiołem, śpiewacie psalmy, cytujecie przykazania miłości a zachowujecie się jak banda skurwysynów. Wczoraj, nieopodal przychodni, pewien właściciel białej laski przez blisko pół godziny wołał pomocy, by ktoś go przeprowadził przez automatyczne drzwi miejscowego marketu, mijaliście go. A może przeszkadzał wam, stanowił artefakt w waszej, niczym nie skażonej, gładkiej i przezroczystej, biało - czarnej strukturze świata? Nie było trudno go zauważyć.
Kiedy odbierałem swoje orzeczenie o stopniu niepełnosprawności, pani w biurze zaproponowała mi kartę parkingową. Szkoda, że nie widzieliście jej miny, gdy odparłem, że było by to nieuczciwe. Uświadomiła mi przy okazji, z powodu jak bardzo gównianych dolegliwości obywatele starają się o przywileje. Przywileje, które moim zdaniem należą się wyłącznie tym najsłabszym, najbardziej schorowanym.
Co z wami nie tak? Tak trudno jest ustąpić miejsca kalece, kobiecie w ciąży, tak ciężko jest przeprowadzić przez korytarz ociemniałego? Takim to problemem jest nie parkować na kopercie oznaczonej wózkiem? Domagacie się empatycznych zachowań wobec was. Pragniecie zainteresowania i współczucia. A to niby dlaczego? Na jakiej podstawie? Idealnie było by mieć inwalidzkie papiery i być równocześnie zdrowym, to przecież obrzydliwe jest otrzymać uprawnienia uczciwie, obrzydliwe, że komuś mogą coś darować bez oszustwa. A może jest tak, że niektórzy z was, skupieni na kombinowaniu, gardzą tymi, którzy z racji swoich upośledzeń, nie muszą kłamać, a pogardę swoją wyrażacie niedostrzeganiem?
Sami sobie odpowiedzcie. Jedno dla mnie jest pewne. Tam, gdzie zaczyna się zwykła przyzwoitość - kończy się niepełnosprawność.


piątek, 17 sierpnia 2018

Bób, Homar, Włoszczyzna


Niektórzy moi Czytacze - zaangażowani w religijno - światopoglądowe dyskusje (czego kompletnie nie rozumiem) - żądają ode mnie komentarza na temat wypowiedzi pewnego katolickiego biskupa, który był uprzejmy z siebie wyrzucić stwierdzenie, jakoby Ewangelia ważniejsza była od Konstytucji. Cóż, gdyby przyjąć zasadę, że pierwsze było jajko, później zaś kura, to - zgodnie z chronologią - aktem wyższej (czytaj - starszej) wagi była by zapewne ta pierwsza. Nie wszystko jednak, co leciwe, musi być mądre, o czym nierzadko przekonują się, siedzący w lekarskich poczekalniach pacjenci, wysłuchujący politycznych tyrad współcierpiących leciwych rydzykownych rewolucjonistów.
Odpowiadając jednak - pragnę oświadczyć, że nie zamierzam komentować słów kogoś, kogo istnienie społeczne jest usankcjonowane wiarą w: niewidzialnych przyjaciół, zamianę wody w wino, chodzenie po wodzie, czy w inne, tym podobne, bzdety. Urągało by to mojej inteligencji, z którą jestem w szczególnie emocjonalny sposób związany, podobnie, jak i z kilkoma innymi, przydatnymi w codziennym życiu narządami.
Mam gdzieś to w co kto wierzy, dopóki nie wciska się ze swoimi imaginacjami do mojego świata. Jak kiedyś napisano: z wiarą jest jak z genitaliami: każdy ma swoje. Z klejnotami na wierzchu po mieście nie spaceruję i wymagam tego samego od innych. Golasa do domu też nie wpuszczę. Choćby nie wiadomo jak nieziemski biust to to by miało.


Honorowo zachowała się nasz Władza, w ostatniej chwili odwołując podpisanie przez pana Prezydenta umowy z Australijczykami. Honorowo, albowiem głowa Państwa poleciała na Antypody z zamiarem nabycia KORWET, a po czasie (i dobrze, że nie za późno) okazało się, że chodziło o KUWETY. Tak właściwie, to - o jedną kuwetę. Kocią, wiadomo dla kogo. Pierwszy Obywatel w charakterystycznym dla siebie wiernopoddańczym geście mógłby nabyć nawet dwie - by nawet cień kota szefa wszystkich szefów mógł poczuć dobrostan nowego ładu dojnej zmiany, a nikt nie wie, co wcisnęliby mu podstępni Tambylcy. Na szczęście w porę pomyłkę wykryto i - kanałami ściśle tajnymi, poufnymi, niczym zaświadczenia o zwrocie nagród pieniężnych dla ministrów - odkręcono całą tą akcję.
Teraz małżeństwo Dudów ma zdecydowanie więcej czasu na słoneczny i nie skrępowany obecnością zdrajców i sodomitów wypoczynek.
A ten - należy się Prezydentowi jak nic. W końcu nie podpisał ostatniej ustawy - nawet sobie nie zdajecie sprawy z tego jaki to musiał być dla człowieka stres. I to w chwilę po tym, gdy wyznaczył datę samorządowych wyborów, zapominając wydrukować też ich wyniki.
Z wyborami bowiem będzie niedługo tak, jak ze startem polskich drużyn piłkarskich w europejskich pucharach - ostateczne rozstrzygnięcie rozgrywek będzie już znane w dniu losowania.
Zaprawdę - słuszną linię ma nasza władza.


I już po narodowym święcie. Opuszczone ulice, po których jeszcze dwa dni temu maszerowali bezkonni husarze. Nie mogło być inaczej, skoro podczas tegorocznej aukcji Pride of Poland sprzedano dwa ostatnie wałachy, ale i tak, przyznajcie - wojowie samym łopotem swoich piór mają moc odstraszania porównywalną z tarczą antyrakietową.
Poza tym, w razie wojny - mamy zagwarantowaną nadludzką opiekę. Któryś z notabli (być może nawet Niezłomny) był uprzejmy wyjaśnić, że bitwa warszawska, której to właśnie rocznicę obchodziliśmy, została wygrana dzięki wspólnej mocy Matki Boskiej i samego Najwyższego.
To tłumaczyło by fakt, czemu dostaliśmy w dupę w 1939 roku. Już starożytni wiedzieli bowiem, że bóstwa mają w zwyczajach długi sen, o 4:45 rano nie byłyby w stanie obudzić żadnego z Nadprzyrodzonych nawet salwy z pancernika Schleswig - Holstein.
Więc jeśli w najbliższym czasie zechce nas ktoś napaść, to uprzejmie proszę - po południu. I nie późnym wieczorem - o tej bowiem porze Wódz Naczelny ogląda transmisje rodeo.


Wczoraj obejrzałem jak wstaje z kolan warszawska Legia. Wstała. I przydzwoniła łbem o dno. Od spodu. Po meczu trener stołecznej drużyny stwierdził, że dalsza pucharowa gra jego teamu została zaprzepaszczona wyłącznie przez błąd arbitra.
No tak. Ci sędziowie.





wtorek, 7 sierpnia 2018

R53*


Ludzie, co się z Wami stało?

Ostatnimi czasy, prawdopodobnie w skutek upałów, a może plam na Słońcu, czy też powodzi w Chinach, a może z powodu bzdur, codziennie wygadywanych w tv przez rodzimych politykierów - coś Wam się, kochani, w głowach poprzestawiało. Bo przecież nie w ciałach - nagle nie zachorowaliście, żaden udar czy zawał Was nie dosięgnął, klepki zwichrowały się Wam niespodzianie i, niestety - niespecjalnie zgrabnie.

Tak, to Wy, szlachetne pokolenia JPII, B17, U23 - czy jakoś tak - dwudziestoparo, trzydziestoparolatkowie. Letnią porą zapełniający korytarze miejskich przychodni. Kiedy patrzę na Was, mam wrażenie, że za chwile gremialnie, pospołu wyciągniecie kopyta. Natentychmiast. Niespotykany nawet u przedśmiertnych starców wyraz całkowitego, bezdennego nieszczęścia malujący się na Waszych twarzach, przeoranych niebotycznym cierpieniem, zdeformowanych przez całe zło tego świata sprawia, że gdybym przypadkowo w szufladzie gabinetowego biurka znalazł pistolet - w odruchu współczucia - mógłbym się nawet zastrzelić. Albo powystrzelać Was.
Odpowiedzcie mi, dlaczego akurat ja mam Wam wypisywać zwolnienia lekarskie od pracy z powodu gorąca? Wpełzacie do gabinetu resztkami sił, z ciężkim oddechem, oznajmiacie, że macie już dosyć, że życie przerasta Wasze siły a codzienne obowiązki stały się tak ciężkie, że nie jesteście w stanie im podołać. Bo lato jest, a jak wiadomo - o tej porze roku bywa ciepło - więc to wprost nie do pomyślenia, by w tym czasie pracować! Nie chcecie współczucia.

Chcecie papierka rozgrzeszającego Wasze zakłamanie.
Muszę przyznać, że niektórzy z Was to całkiem nieźli aktorzy.

Tak, to do Ciebie, młoda damo, która kilka dni temu umierałaś z powodu upału w moim gabinecie, po otrzymaniu kilku dni zwolnienia - udałaś się na rekonwalescencję - wprost na nasłonecznioną plażę, gdzie, rzecz jasna, w cierpieniu, konsumowałaś swój chwilowy rozbrat z pracą. I do Ciebie,koleś, co, wyzionąwszy niemal ducha na mojej kozetce, po wyjściu z przychodni, wsiadłeś do napakowanego po brzegi samochodu i, pewny swojego ciężkiego stanu - pojechałeś szukać zdrowia w góry - o czym nie zapomniałeś poinformować wszystkich Rodaków na jednym z internetowych portali.

Co się z Wami, kurwa, stało?

Nie będę Wam pieprzył o etosie pracy, choć miałbym do tego pełne prawo. Codziennie tyram od siódmej rano do siódmej wieczorem - właśnie między innymi po to, by móc irytować się Waszym cwaniactwem. Zresztą, jak widzę, w dupach macie jakikolwiek etos, liczy się dla Was jedynie to, co wyciągniecie od innych: od państwa, pracodawcy i lekarza rodzinnego.

Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że dzisiejsza władza korumpuje, ale jak dotąd, wydawało mi się, że czyni to jedynie ze społecznym marginesem, ochlaptusami, zapijaczoną wersją pińcetplus i innymi, tym podobnymi, pasożytami, których marzenia ograniczają się do w miarę wygodnego przebrnięcia przez okres rozliczeniowy pewnej pozabankowej firmy pożyczkowej, bez poniżającej konieczności świadczenia jakiejkolwiek pracy. Ale Wy? Młodzi, jak mogłoby się wydawać - prężni i przewidujący, ambitni i aktywni? Tak. Tacy aktywni jesteście, że sam zachodzę w głowę, jak Wy te dzieci zrobiliście z takim podejściem do życia, w jaki sposób, wieczorami - notując w zeszycikach sygnały, które wysyłają Wam własne ciała: co drętwieje, co boli, co swędzi i jak bardzo czujecie się rozbici - w jaki sposób dajecie radę rano wstać o własnych siłach z łóżek. Tak ciężko chorzy. Umierający. Obsrani po łokcie myślami: co by tu jeszcze zawojować, by było wygodniej. I - żeby nie musieć stać, a tylko leżeć - i - by nadal się należało.

Kichać na symulantów, najlepsze są Wasze motywy opieki nad chorymi, czy nawet umierającymi rodzicami. Ciekawe, że zazwyczaj do wykończenia wybieracie matki - ma to pewien psychologiczny sens, nie przeczę. Co prawda - często tego samego dnia, widuję Wasze rodzicielki w osiedlowym sklepie, ale - któż zaręczy, że akurat danej kobiecinie nie poprawiło się na łożu śmierci na tyle, by mogła samodzielnie kupić masło czy ziemniaki? Mam nieodparte wrażenie, że, gdybym takie zaczepiał w kolejce przy ladzie i wyjawiał im powody Waszej absencji w pracy, to niejedna naprawdę padłaby trupem na miejscu. Ze wstydu.

Jestem brutalny? Być może. Mam jednak już prawie pięćdziesiątkę na karku i, widząc zachowanie ludzi, którzy podobno mają pracować na moją emeryturę, wolę sam na nią odkładać. Przynajmniej kiedyś (jeśli dożyję) będę pewien, że uzyskałem ją uczciwie.

Jestem niegrzeczny? Bynajmniej. Do tego często się uśmiecham. Niech to Was jednak nie zwiedzie - nawet średnio rozgarnięty intelektualnie lekarzyna z Psidupia, jak ja, bez problemu odróżni chorego od symulanta. I wierzcie mi - tylko wrodzone lub nabyte (niepotrzebne skreślić): takt i osobista kultura, nie pozwalają mi po kolei zrzucać Was ze schodów.

Brak mi empatii? Nie, moi Drodzy. Empatia kończy się tam, gdzie zaczyna się zwyczajne oszustwo. A zapewniam Was, że istnieją miejsca, w których ludzie naprawdę marzą o tym, by wrócić do pracy. Na przykład - w oddziale onkologicznym. Wiem, bo sam tam byłem. I słyszałem, ile leżący tam pacjenci byliby w stanie dać, żeby znów zasiąść przy biurku, albo skręcać meble, rąbać drzewo, czy prowadzić samochód. Pomimo możliwości pójścia na zwolnienie - przyjmowałem pacjentów od rana do wieczora przez cały czas mojej choroby (która na szczęście nie okazała się być, póki co, śmiertelna). A wiecie dlaczego pracowałem? Bo jestem może szalony, ale odpowiedzialny. Wam, niestety - brakuje i tego i tego.



* R53 - wg Klasyfikacji Chorób ICD-10: złe samopoczucie, zmęczenie. Najczęstsze rozpoznanie widniejące na zwolnieniach lekarskich wystawianych obibokom, leniom i cwaniakom.

poniedziałek, 30 lipca 2018

Jak zostać Niezłomnym

Pisz o polityce, acz ostrożnie - usłyszałem wczoraj.
Proszę więc uprzejmie.
Zanim jednak przejdę do meritum - cytat przewodni.

 

Od lat dziecinnych karmili cię chłopie tą prawdą, że każdy szanujący się mężczyzna, by w pełni zasłużyć na miano samca, musi przynajmniej raz w życiu zasadzić drzewo, spłodzić syna i zbudować dom.
Co do drzewa, to zasadniczo - nie mam uwag, wszak każdy może sadzić komu, gdzie i z jakichkolwiek pobudek chce.
Dom - jak dom. Najlepiej mieć swój. Oczywiście notarialnie przyklepany. Bo jak wyrzucać to my, a nie nas. Bo dom jest dla kotów.
Co do płodzenia dzieci zaś - ja - dziękuję uprzejmie. Ty - rób co chcesz.

Pamiętaj jednak, że debilne pragnienie posiadania potomka u faceta po czterdziestce, nabierające dzięki ostatniej bodaj w jego życiu hormonalnej burzy, o wręcz psychopatologicznej mocy, z reguły prowadzi do upadku.
Na początku znajdujesz sobie młódkę, cel prosty - zapłodnienie, atawistyczne natręctwo przekazywania genów, nazwiska, cech osobniczych - bierze górę. Nie łudź się jednak - jak groźnych min nie użyłbyś, jaką dzikością nie epatowałbyś - pozostaniesz wyłącznie łupem, nie zwierzyną.
I ani się obejrzysz - a tu już wczasy rodzinne, pińcetplus, karta stałego klienta w pediatrycznych izbach przyjęć i obrzydliwie poniżające tłumaczenia paniom w pociągu, żeś nie dziadkiem, ale ojcem.
Jak to mawiają młodzi - jednym słowem - beka (nie mylić z bajką).
Znalezienie odpowiedniego damskiego inkubatora nie nastręcza zbyt wiele kłopotu - najważniejsze, byś nie trafił na wybitnego muła, albo na zdesperowaną anorgazmiczkę, Kłopot pojawia się później, kiedy, by utrzymać status quo (w rzeczywistości kruche i chybotliwe), zaczynasz iść na ustępstwa (zwane przez walniętych idealistów - walką o relacje). Owe ustępstwa wyglądają mniej więcej tak, jak zachwyt nad cudem deszczu manifestowany przez kogoś, komu korpus właśnie utopiono w szambie. Jako podstarzały amator przedłużania gatunku najczęściej nie zdajesz sobie sprawy z tego, że stajesz się częścią gry.
Cóż, każdy chce się dobrze ustawić w życiu.
Niektórzy panowie sądzą, że zainteresowawszy sobą (to podstawa) samotną matkę z dzieckiem, będą mieli już z głowy ewentualną ciążę, smród brudnych pieluch - nic bardziej mylnego. Jeśli bowiem i ty pójdziesz na gotowca, musisz się liczyć z tym, że wszelkie czynności prokreacyjne zostaną sprowadzone do minimum absolutnego a uczucia (o ile dana samica jest w ogóle zdolna do ich odczuwania) zostaną przelane na żywy skutek zbliżenia z byłym, trzeba ci też wiedzieć, że dla pewnego rodzaju gówniarzy jedyną metodą uczłowieczenia bywa kwarantanna o zaostrzonym rygorze. 
Wyrażając to najprościej - kobieta z dzieckiem nigdy nie będzie zainteresowana tobą w sposób, jaki oczekujesz - jej towarzyszem życia jest i będzie wyłącznie potomek, choćbyś stanął na głowie i udawał wazon. Zostaniesz, powoli, systematycznie, z matematyczno - sadystyczną dokładnością - wykastrowany - sprowadzony do roli żywego mema.
Cytaty z magazynów dla dam informują nas, że prawdziwy mężczyzna musi się o swoją wybrankę starać. Nie tylko starać! Prosić, błagać, ustępować - wchodzić w tyłek bez wazeliny (niestety, to przenośnia)! Musisz bowiem pamiętać o tym, że wokół was roi się od równie zdesperowanych, zachęconych urodą twojej partnerki amantów, nie wyłączając niestety niektórych twoich dotychczasowych kumpli i tzw. przyjaciół. Nie ma się co dziwić - jeśli ładne to to, to i przelecieć warto. Jeśli tego nie poczujesz a otrzeźwienie nie pociągnie za sobą najmniejszej nawet chęci ucieczki  - to wiedz, że na tym etapie będziesz już wyłącznie skompromitowanym pantoflarzem, podnóżkiem i ćwokiem, zasługującym jedynie na bycie podmiotem pokątnie rozpowiadanych żartów.
Tak, tak, mój drogi, na wszystko sobie trzeba w życiu zasłużyć.
I nawet jeśli zauważysz całą śmieszność tej sytuacji, będziesz brnął dalej. Umizgami, prezentami, ustępstwami; raz po raz dostaniesz po łbie, ale uśmiech nie zejdzie ci z twarzy - wszak to życie, które sobie wybrałeś jest twoim wymarzonym, wyśnionym.
Jasne. To raczej wysłana tanim rodzajem poczucia bezpieczeństwa trumna, w której się położysz.
A uświadamiając sobie fakt, że jesteś jedynie opcją, a nie priorytetem, będziesz się łudził, że swoją spolegliwością zasłużysz kiedyś na awans. Ba! Jaki awans? Pochwała byłaby w tej sytuacji szczytem marzeń!
Otóż, nie zasłużysz. Jakbyś się chłopie nie przenicował, odwrócił, zbałamucił i wybebeszył - nie dasz rady. Pogrążając się coraz bardziej w bezdennej, lukrowanej namalowanym w oczach szczęściem, depresji - w pewnej chwili uświadomisz sobie, żeś Niezłomnym.
Niezłomnym kretynem, którego przerosła rzeczywistość.


Niezłomnie kroczysz ku upadkowi. Niezłomnie dostajesz cięgi w imię świętego spokoju. Niezłomnie rezygnujesz ze swojego ja - zgodnie z obowiązującą wykładnią, według której ewoluujesz od totalnej patologii do niezmąconego i wyśnionego raju. Szkoda tylko, że nie twojego. A kobieta jest jak partia władzy - zawsze sobie poradzi. Nie z tobą, to z innym.




Zastanawiacie się ile w tym tekście polityki a ile życia? 
Cóż, każdy z nas jest prezydentem swojego losu.

sobota, 21 lipca 2018

Zadupie, czyli onkogeneza polskości

Muszę przyznać, że leki, stosowane w leczeniu raka, mają niesłychanie urokliwe nazwy. Podczas, gdy sam nowotwór jest zdecydowanie rodzaju męskiego - co poniekąd nie dziwi, większość specyfików mających na celu wyeliminowanie tegoż - to kobiety. Na przykład taka winkrystyna. Mam co prawda złe skojarzenia z damską końcówką tej nazwy - skojarzenia te nasilają się z każdym kolejnym włączeniem telewizorni, z której wyrzyguje swoje prostactwo chamsko - poselska właścicielka równie plugawej mordy, ale - w sumie - przecież nie jednej świni maciora na imię.
Albo taka mitomycyna. Znów dziwne konotacje - szczególnie po wysłuchaniu radiowej relacji z konfy któregoś z ministrów, albo - co gorsza premiera. Kiedyś, szczęśliwym studentem będąc, sądziłem, że mitoza jest jednym z ważniejszych warunków gatunkowego przetrwania, dziś jednak uważam, że to mitomania jest najważniejsza.
Z bleomycyną - podobnie - wystarczy posłuchać kilku notabli - nie dość, że blekoczą, to jeszcze - w trakcie ich wywodów robi się ble. A kończy się - jak w przypadku większości cytostatyków - rzyganiem.

Obserwując dzisiejszą rodzimą politykę coraz częściej zastanawiam się - co jest zdrowym polskim organizmem, a co - rakiem. Czy władza, wybrana nie przez większość, ale wycierająca sobie ową większością raz mordę, raz dupę (w przypadku akurat tej władzy - rodzaj otworu nie ma znaczenia) to carcinoma, czy też reprezentacja zdrowych tkanek narodu? Czy może protestujący w obronie (jak im się wydaje) demokracji i wartości cywilizacyjnych to fizjologia, czy może patologiczna narośl na zdrowym ciele zjednoczonego plemienia?


 Po pierwsze - władcy są dokładnie tacy, jakie jest społeczeństwo, które ich wybrało. Wieszczowa lawa. Zimna, plugawa, całkowicie pozbawiona empatii i do tego całkowicie skoncentrowana na sobie. Gardząca innością, tchórzliwa i zawistna. Mściwa. A do tego wszystkiego prymitywna i bezdennie głupia; z pomocą środków masowego przekazu, w zabawny sposób, starająca się pozować na intelektualną elitę tego kraju. Jest dokładnie taka jak przeciętny Polak - cwaniaczek, nadrabiający w towarzystwie mentalne zacofanie darciem ryja, przekonany o własnej racji w tematach, o których nie ma zielonego pojęcia. Taką oto wewnętrzną fizjonomię otrzymał w genach.
Naleciałości pozaborowe, ale i wcześniejsze, wtłoczone do genotypów i usankcjonowane przez dziesięciolecia istnienia ludowej władzy, podrasowane przez narodową pseudo religię (w tej szerokości geograficznej - prócz rodziców, nie wybiera się z reguły również wiary - ta jest narzucona z góry i to - jak okazuje się przy próbach apostazji dorosłych - nieodwołalnie) - gusła (bezsprzecznie) neurozo i psychopatogenne, mające w gruncie rzeczy jeden cel - trzymać za mordy stado bezmózgich baranów, zadowolonych z płatnej opcji naciskania guzika PRZEBACZAM WSZYSTKIE ŚWIŃSTWA, z dopiskiem IDŹ, RÓB NASTĘPNE.
Ten gatunek jest skażony, od wieków. Pod pewnymi warunkami, owe zaburzenia budowy genomu, pozwalały Tubylcom przetrwać najazdy obcych. Ale przecież dzisiejsi władcy to swojaki pod każdym względem! Nie kradną, jak cała reszta światowych polityków - im się po prostu należy! Wszystkim tutaj się należy: pińcet plus, posada plus, samochód plus, mieszkanie plus, spowiedź plus, miejsce na cmentarzu plus. W bonusie - brak społecznego ostracyzmu za podpierdolenie sąsiada do skarbówki, czy ZUS, bo to w końcu obywatelski przywilej. Jednemu się zabierze, odda się drugiemu, wszyscy mają mieć po równo, czyli gówno. A rząd - sam się wyżywi.



Po drugie, a raczej - z drugiej strony - wszyscy ci, którzy sprzeciwiają się (jak to grzecznie ktoś określił) zawłaszczaniu państwa, bronią demokracji, zasad cywilizacyjnych i tak zwanej europejskości - czy możemy nazwać ich Polakami? Skąd się urwali, pozbawieni większości charakterystycznych cech swojego gatunku? Nazwani zostali przez obóz władzy zaprzańcami, sądzę jednak, że tu zaszedł jakiś genetyczny błąd, mutacja, zamiana zasad w rybosomach. Bronią w swoim mniemaniu ważnych i absolutnie uniwersalnych wartości. A to przecież nieprawda. Jedyne, czego bronią, to rozumu. Czyli czegoś, co jest ogółowi społeczeństwa całkowicie niepotrzebne. Ludzie, zamiast zmęczyć się jakąkolwiek książką, wolą w Zakopanem polewać się szampanem - ale niedrogim, bez bukietu wonnego, zwykłym igristoje, bo tylko po takim, zmieszanym z wódką, kopie bardziej; dla takich Chopin to nazwa trunku, a Maria Skłodowska - Curie mogłaby być nawet kobietą. Im jest wszystko jedno.
Tym drugim zaś - nie jest. I to nie licuje z godnością Polaka - przeciętnego Kowalskiego, jego dumą. Kto by się przejmował niezawisłością sądów, skoro sprawiedliwość i tak musi być po naszej stronie! Kto chciałby piętnować wszechobecne złodziejstwo i kolesiostwo, skoro 500 złotych to dodatkowe 25 butelek żytniej! A tamci się przejmują. Niepotrzebnie. Szkodliwie. Nie po polsku.

Są takie leki przeciwnowotworowe, o cudnych, jubilerskich nazwach: cisplatyna, epirubicyna. Zachwycające (dotyczy zwłaszcza kobiet). Ale cóż z tego, skoro i po nich się rzyga.

In vino veritas, a w kupie siła. A skoro tak, to ex malis eligere minima oportettrzeba wybierać mniejsze zło. Czyli wyjechać.


Ostatni na dziś preparat: winorelbina. Zachęcająca nazwa. Niczym aromatyczny zapach dobrego cabernet - sauvignon, przed degustacją...
Nie, zbytnio się rozmarzyłem. Po podaniu rzeczonego leku zazwyczaj traci się smak a nierzadko i zęby.



Generalnie rzecz ujmując, chemioterapia nie sprzyja piciu alkoholu. I, wierzcie mi - dla żyjącego i leczącego się w tym kraju - jest to prawda niezwykle dramatyczna.



niedziela, 10 czerwca 2018

T.

Dziwna to była zima. Zamiast śnieżnych, wyostrzonych mrozem girlandów, z dawna oczekiwanych przez spragnionych normalności w aurze - jesienne mgły zaczęły roztapiać domostwa, pola i łąki, tuman wpełzał między leśne zagajniki, zabierając ludziom całą spodziewaną przyjemność z sanny, dżinglbelsów, narciarskich biegów, wojen na śnieżki - słowem tego wszystkiego, co w chłodne dni przełomu roku robi się dla zabicia nudy, smutku i egzystencjalnej pustki, a także po to, by ewentualne potomstwo nie darło paszczy.
Siedział więc suweren w domach, podniecając się coraz to nowymi przygodami bohaterów seriali, raz po raz wypijając to i owo do dna, świętując kolejne sukcesy swoich ekranowych ulubieńców, nikt nie zamierzał wyściubiać nosa poza obejście. Co to, to nie. Każdy szanujący się Rodak, w obliczu zagrożenia zwykłym katarem (a co dopiero pneumonią) - widzi już światło w tunelu, wraz ze wszystkimi (czytaj - wybranymi) świętymi. Profilaktyka przede wszystkim.

T. nie mógł narzekać. Miał to, czego mogli mu inni zazdrościć - dom, a tak naprawdę - dwa - jeden, jako wspomnienie starego związku, drugi - skromniejszy, ale z większymi nadziejami na przyszłość, dobrą pracę, piękną kobietę, perspektywy na długoletni małżeński staż - w spokoju i wśród gromadki potomstwa. Jego zawodowe akcje szły w górę, po wielu staraniach wreszcie stawał na świeczniku, nic już nie miało prawa zaprzepaścić dorobku prawie dwudziestu lat ciężkiej harówy, tak - nieraz bywało, że odmawiał sobie tego i owego, teraz jednak - zabezpieczony finansowo, bytowo i na luzie - mógł sobie pozwolić na wygodnictwo. Przyjaciół miał wielu - zwłaszcza wówczas, gdy byli w potrzebie - kto by się jednak tym przejmował: człowiek niezależny, zwycięzca i król życia? Skądże! Owszem - zauważał to (Od czego ma się przyjaciół? Od chcenia). I tylko tyle. Nigdy nie był skłonny do zwierzeń, nauczył się polegać wyłącznie na sobie. Wszystko kontrolować . Nad wszystkimi wokół roztaczać opiekę, myśleć za innych.
Nie, tak naprawdę T. nie miał na co narzekać, wszyscy zazdrościli mu: pozycji i statusu, jaki osiągnął, niezaprzeczalnej wiedzy, dzięki której błyszczał na towarzyskich spędach, nowej partnerki, poczucia humoru, w którym nie miał sobie równych. Dusza towarzystwa. Urodzony w czepku. The winner takes it all.
Może prawie - był ktoś, kto według opinii ogółu nie życzył mu dobrze, ale skoro tak się właśnie zdarza, że eks partnerki żywią niespecjalną sympatię do swoich byłych, więc cóż się dziwić (choć, kto wie? w przypadku kobiet - niczego do końca pewnym być nie można).
Generalnie - dobrostan.

 Zaczęło się dyskretnie, pozornie niewinnym zmęczeniem. Przemęczeniem. T. zasypiał wczesnym wieczorem i budził się w środku nocy, albo - nie zasypiał w ogóle, stając się w łóżku napadniętym przez stado kaszlących owsików odbytem - tak się czuł; ni nocne filmy, ni książki ukojenia nie dawały - ale męczyły, sprawiały niemal fizyczny ból. Po przeczytaniu kilku linijek - nie był w stanie przypomnieć sobie, o czym rzecz. Ranki były koszmarniejsze - zasypiał za kierownicą w drodze do roboty. Przepracowanie - mówił. Tabletki nasenne nie działały, próby uspokojenia się za pomocą alkoholu okazywały się być jeszcze bardziej chybione. Po kilku głębszych stawał się drażliwy i agresywny. A przecież nie miał powodu. Skoro go jednak nie miał - wynajdywał w pamięci: a to słowne potyczki sprzed miesiąca, a to znów zeszłotygodniowe sytuacje, na pozór niewyjaśnione, każdy jego powrót do domu wiązał się z napięciem i strachem przed utratą panowania, wybuchem.
Pomiędzy sprawami chwilowo wepchniętymi ad acta - zaczął wkradać się smutek. Nie taki pozorny smuteczek, jakiego każdy normalny człowiek codziennie doświadcza - raczej - rodzaj przygnębienia, poczucia bezsensowności i bezcelowości dalszej egzystencji. Stare konflikty, mniejsze lub większe obawy i lęki poczęły urastać do rangi problemów nierozwiązywalnych i ostatecznych. Rzecz jasna - nikomu ani słowa - zawodowo eksponowany uśmiech gasił wszelkie pytania, żart trzymał się jak dawniej, a może raczej - to T. trzymał się żartów, stanowiących intelektualną zaporę nie do przejścia. Mur, bez jakiejkolwiek furtki. Drzwi bez klamki. Wstyd przed utratą kontroli i okazaniem słabości paraliżował. Miał świadomość, że, jeśli odkryje się choć na chwilę - straci to, na czym mu do tej pory zależało. Zresztą - stopniowo i zależeć przestawało. Problemy z intymnością składał na karb nadmiaru obowiązków, w rzeczywistości jednak, postrzegając samego siebie jako obleśnego, śmierdzącego typa - starał się (w swoim mniemaniu słusznie i szlachetnie) oszczędzić swojej wybrance cielesnego kontaktu z czymś tak ohydnym, gdy ona nie protestowała - uznawał, że w tej kwestii jego tezy są jak najbardziej racjonalne. W życiu codziennym stawał na wysokości zadania, często okupiwszy to kolejną nieprzespaną nocą, nie dlatego jednak, by je należycie wykonać, ale po to, by nikt nie domyślił się, co się z nim dzieje. Nie liczył na niczyją pomoc. Nie jestem tego wart - powtarzał. Leki przeciwdepresyjne uśmierzały ból jedynie na chwilę, trzy tuziny wypalonych dziennie papierosów jako tako podtrzymywały skupienie na jednym poziomie, a wieczorny alkohol - na chwilę zmniejszał napięcie. Często zdarzało się, że, by ukryć swój stan, pod błahymi pozorami, nocował w swoim drugim mieszkaniu, zamykając się w czterech ścianach. Sam ze sobą. Dnia następnego, rzecz jasna, prowokowało to kłótnie - bo przecież jeśli facet znika z domu to wyłącznie w celach bzykaczych. Lepiej się puszczać, niż mieć depresję.
Wtedy pojawił się płacz. W samotne wieczory - wył, wbijając palce w poręcz fotela, w te, spędzane wspólnie z dziewczyną - niezauważalnie i cicho sączył łzy w poduszkę tak, by leżącej obok przypadkiem nie zamoczyć włosów (to akurat dla damy bywa ważne). Nakręcał samosprawdzającą się przepowiednię (albowiem kobiety bywają okrutne - sami wiecie).

Dziwny był to dzień. Porywiste wietrzysko przegnało spod lasu mleczne opary, deszcz siąpił, mikroskopijnymi kroplami zraszając truchło zeszłorocznej zieleni, zwierzęta w swej wrodzonej mądrości nie wychodziły z zagród a ludzie pochowali się w domach. Była to wigilia urodzin T. Musiało być z przytupem. Wszystko było zapięte na ostatni guzik - luksusowy apartament z ogromnym łożem, inkrustowanym płatkami róż, materacem zwieńczonym ręcznikami wystylizowanymi na dwa nieobce sobie łabędzie, aromatycznie wypełnioną wanną, błyszczącą w świetle świec. I butelka dobrego wina - pozycja obowiązkowa. A nocą - wygłaskane, wypieszczone kobiece ciało, najwspanialsze kształty - zmaterializowane marzenia. Obietnice, przysięgi, umizgi, karesy. Oczywiście, że odpoczywam, wreszcie. - kłamał. Słowa wybrzmiewały gdzieś z oddali, w środku zaś - rozpalonym do czerwoności klinem - wbity - tkwił plan. Plan doskonały, nie do zatrzymania.
Następnego dnia rano, pod kolejnym nieważnym pozorem, pojechał do swojej samotni. Wziął kąpiel, wykasował z telefonu wszystkie wspólne zdjęcia, zablokował telefoniczne kontakty, wysłał eks zdawkowe: wybacz, zwilżył gardło, jak zwykle - pierwszorzędną whisky. Nie mogę teraz przyjechać - wyklikał bzdurne tłumaczenie - i nie jestem z żadną kobietą.
Nie wierzę ci! - ta odpowiedź nie miała już znaczenia. Tak jak bez znaczenia wydała mu się nauczka, która mogłaby za tymi słowami pójść.
Ubrał się odświętnie i, trzymając w dłoni od dawna już gotowy sznur, wszedł na poddasze.

Kiedy otworzył oczy, ujrzał nad sobą wykrzywioną przerażeniem i wściekłością twarz byłej. Przypadkowo miałam przy sobie klucze - szepnęła - a tobie nie pozwolę się w ten sposób wywinąć.

Kobiety są jednak okrutne.





sobota, 2 czerwca 2018

Koci pech


Pewna wielbicielka kocich powabów opowiedziała mi taką oto historię: wśród całego wiejskiego, symbiotycznego stadka czworonogów, jedna kotka - zrządzeniem losu, wskutek genetycznego błędu, czy też niewytłumaczalnego pecha - doznawała co raz, jedna po drugiej - kontuzji. A to wsunęła się przypadkowo w szprychy roweru pana Janka, wracającego właśnie ze sklepu, dzierżącego w dłoni nabytą zgodnie z tubylczym rytuałem (czytaj - na krechę) butelkę wódki, to znowu wpadła pod koła samochodu zbłąkanych turystów, czy - odbiwszy się od pędzącego gimbusa - zaryła łbem o przydrożne drzewo. Nie, żeby pragnęło to to śmierci - kolejne drobne urazy, zapewne bolesne, jednakowoż nie nauczyły zwierzęcia unikania niebezpieczeństw. Pchało się więc, gdzie popadnie - na złamanie karku ale - jakoś - umieranie kotu nie wychodziło. 
Oczywiście, za każdym razem, troskliwa pańcia zabierała zwierzę do weterynarza - tam: rentgeny, opatrunki, zastrzyki, rutynowe kontrole - słowem - metodycznie i nieracjonalnie uszczuplała budżet  w sposób, jakiego nie powstydziłby się nawet obecny minister finansów. Kiedy jednak, po kolejnym pechowym zdarzeniu, przestąpiła próg kociej przychodni, lekarz wstrzymał ruchem dłoni jej prawdopodobny i znany mu już lament i słowotok.
- Tym razem nic nie będziemy robić. - orzekł.
Stojąca w drzwiach kobiecina niemal osunęła się na podłogę.
- Dlaczego?- wyszeptała.
- Bo to nie ma sensu. Cokolwiek nie zrobimy: jakiekolwiek badania, podamy leki. To i tak samo musi się zrosnąć i zagoić.
- Ale... do tej pory robiliśmy. Czyli co?
- Czyli to, że ktoś, kto ma tak wyjątkowego pecha jak pani kotka, powinien sam, bez niczyjej pomocy, przeżyć całą rekonwalescencję, od początku do końca, włączając w to ból, bo i tak wynik za każdym razem będzie ten sam. Oczywiście, pod warunkiem, że obrażenia nie będą śmiertelne.
- Chce pan powiedzieć, że wszystko, co robiliśmy do tej pory było niepotrzebne?
Uśmiechnął się. 

Czy ja ostatnio napisałem, że znam się na femmes fatales, sugerując Czytelnikom własne doświadczenia w tej materii? Jeśli tak, to nie mam się czym chwalić. Nagminne walenie głową w mur, wchodzenie pod nadjeżdżające samochody, czy wkładanie palców w szprychy rowerów to niespecjalny powód do dumy, zwłaszcza, jeśli z definicji jest się osobnikiem posiadającym - prócz tyłomózgowia - jeszcze korę i kilka drobnych, acz ważkich podkorowych ośrodków: odpowiadających za wyciąganie wniosków, unikanie niebezpieczeństw i stymulujących dobry nastrój.
Czyli co? Czyli jak?

Pod przednią klapą czaszki radośnie masturbują się pozytywne emocje, myśli niesuicydalne, podczas gdy tyłoczaszka - pcha to całe rozanielone przodomózgowie ku zatraceniu?

Popatrzcie, to się prawie w głowie nie mieści. Stąd zapewne powstała w ludzkich umysłach zgrabnie ulepiona paranoja, sprytnie nazwana konfliktem serce - rozum. Rozum - ok. Ale serce? Po cholerę mieszać do tego zwykłą pompę, juchowy pojemnik. Są przecież inne narządy - ich praca również (a może - przede wszystkim) polega na wypełnianiu się krwią - w znacznie większym stopniu decydujące o jakości damsko - męskich relacji, niż, umieszczony w klatce piersiowej, zwykły mięśniowy wór.

Owijanie w bawełnę, czułe skojarzenia, nieśmiertelny Coelho, Przeminęło z Wiatrem i Abelard wraz z Heloizą, Tristan z Izoldą, a na końcu - wystawiająca się na werońskim balkonie na pośmiewisko turystów - Julia - frajerka - wszystko to pitu pitu, romantycznie, mdławo, ale wszytko zusammen do kupy - przyznajcie - to wygodne, skuteczne i bardzo przekonujące oszustwa. Mężczyźni są z Marsa. Kobiety - nie.

I, dajmy na to, bierze chłop na siebie rolę amanta, rolę, będącą w swej istocie autooszustwem -  spacyfikowaniem poznawczym atawistycznej chęci posiadania potomstwa; to nic, że wybranka może potencjalnie okazać się być pierdolniętą, charakteropatką, lub pierdolniętą charakteropatką (gdyby samce brały takie rzeczy pod uwagę, to zapewne nasz gatunek, zwyczajnie, nie przetrwałby). Brnie nieborak dalej - podkręca zapachy - wiadomo - feromony, im bliżej podbrzusza partnerki - tym mocniejsze ich działanie, pogrąża się coraz to bardziej, a upodabniając się do ukochanej - pozbywa się swojej osobniczej odrębności. Mówią, że mężczyzna musi sobie zasłużyć na kobiecą uwagę, bardziej jednak w tym kontekście trafne wydaje mi się słowo płacić. Ale tam - czymże są dwie, trzy paczki fajek wypalone dziennie, popchnięte kilkoma szklankami whisky, trawionymi podczas bezsennych nocy? Myśli natrętne, samobójcze, przed którymi obronić mogą człowieka jedynie garści antydepresantów, wstydliwie, w tajemnicy przed światem, łykane w drodze do pracy. Bo musi sprostać. Nie - być sobą. Nikt przecież nie oczekuje tego, że będzie sobą. Nikt tego nie potrzebuje. A kiedy wreszcie uświadamia sobie cały bezsens swojej sytuacji - rodzi się w nim bunt. Prowokuje mniej lub bardziej soczyste rozstania, obmyśla zwyrodniałe kliny, znajduje pocieszających w biedzie przyjaciół, łaknie towarzystwa dawno już utraconych kochanek, a zamiast kilku - przyswaja kilkanaście szotów dziennie. I tak do następnego zakochania, pozornie uwalniającego umysł od poprzedniego uzależnienia.
Kobieta, która decyduje się na związek z takim, jest albo pozbawioną instynktu samozachowawczego masochistką, albo zwyczajnie - ma plan. Z reguły - ma. Długofalowy, sięgający miesięcy a nawet lat, skoncentrowany na własnym dobrostanie plan, w którym mężczyzna jest jedynie środkiem do osiągnięcia celu. Plan, obmyślony w najdrobniejszych detalach, wycyzelowany, niczym weselna sukienka panny młodej. A każde, często sprowokowane przez kretyńskie zachowanie zadurzonego samca odstępstwo od owego planu - rodzi samiczą agresję.
Foch? Nie, to zbyt poważna sprawa. Focha można mieć jedynie w przypadku błahych konfliktów, jak choćby na przykład: częstotliwość zbliżeń, piętnastominutowe spóźnienie po imprezie, bądź kolor bluzki kupionej z okazji rodzinnego spędu.
Agresja.
Werbalna, lub niewerbalna.
Pierwsza to słowa tak dobrane, by przeciwnik nigdy nie potrafił ich zapomnieć. Druga zaś, zazwyczaj prowadząca do fizycznej zdrady - rozbija wroga w drobny mak, pogrąża i uświadamia mu jego niedoskonałość, upadla i poniża do tego stopnia, że potem pozostają mu już tylko: fajki, alkohol, męska bezużyteczność. Jest za co nienawidzić, gardzić, koło się zamyka. Eksperyment się nie udał.

Czyli to, że ktoś, kto ma tak wyjątkowego pecha, powinien sam, bez niczyjej pomocy, przeżyć całą rekonwalescencję, od początku do końca, włączając w to ból, bo i tak wynik za każdym razem będzie ten sam. Oczywiście, pod warunkiem, że obrażenia nie będą śmiertelne.

A gdyby tak przerwać ten cały korowód badań, terapii, opatrunków, klinów, promili? Przeżyć resztę swojego życia bez prewencyjnego łykania antybiotyku i niecelowanego podawania paracetamolu? Jak, uniknąwszy bliskiego spotkania z ochroną zdrowia - postarać się żyć z bólem, monitorować jego nasilenie? Żyć nadzieją, że któregoś dnia zniknie zupełnie, kontemplować zarówno jego przyczyny, jak i skutki, bez zbędnej, objawowej terapii?
Można. W samotności, przerywanej jedynie kolejno przerzucanymi kartkami książek, które już dawno temu chciało się przeczytać, w porannym śpiewie ptaków, dotąd niesłyszalnym, w muzyce, na którą nigdy nie było czasu.
Można. Oczywiście, pod warunkiem, że obrażenia nie były śmiertelne.



niedziela, 27 maja 2018

Samotność bramkarza

Victor Valdez

Uśmiercili mnie w Onecie, jak ostatnią rzeźną świnię, poniekąd im się nie dziwię – do trzody bliżej mi niż do ludzi, a w dodatku – z racji wieku i wskutek przybłąkanych schorzeń – fizjonomia moja również niedaleka od wzorca urody powinowatych ssaków.
Tak naprawdę – to sam siebie uśmierciłem. Z uśmiechem triumfu, z błogością kretyna, nie mającego pojęcia o konsekwencjach swoich czynów. Ba! Czynów! Nawet gestów, uśmiechów, półuśmiechów, ćwierćgestów. O słowach nie wspomnę, bo jak ktoś kompletnie pojęcia o otaczającym świecie nie ma – zaczyna kłamać. Nieporadnie z początku, niezręcznie, niezauważalnie. Małe kłamstewka rodzą kolejne, większe – dorodniejsze, a te – wypasione jak najzacniejszy tucznik.
A to nie o świniach miało być, a o futbolu.

Finał Ligi Mistrzów A.D. 2018 przejdzie do historii jako mecz jednego zawodnika. Bramkarza drużyny Liverpoolu, który, sobie wiadomym sposobem, sprezentował Realowi Madryt dwie, niczym nie uzasadnione, kuriozalne bramki. Przejdzie do historii jako kolejny przykład rozszerzonego, herostratejskiego samobójstwa. Kto z Was nie oglądał – polecam.
Szczerze napisawszy – nie interesuje mnie, jak czuje się ten młokos po wpuszczeniu do siaty dwóch takich pizd, których podwórkowy grubas (którym zawsze byłem) nie zaliczyłby nawet w fazie totalnego zakochania. O! Napisałem „zakochania”? Serdecznie przepraszam. Przerobiłem. Tyle, że w moim przypadku sformułowanie „totalny” należy zastąpić „permanentnie pierdolniętym” ( w skrócie PP – tak, tego będę używał). Zresztą – jak ma się czuć człowiek, którego brytyjska Wikipedia już uśmierciła, a hiszpańska – uczyniła z niego coś na kształt femme fatale.
Ach, na femme fatale, to ja się znam. Niby pociąga cię w niej jej inność, by nie napisać – schizowatość (ta podobno pociąga artystów od zawsze), a jak przyjdzie co do czego, to masz ochotę zwyczajnie przypierdolić, zabrać maszynkę do golenia i pędzić, ile silnik da radę, w Bieszczady – zakładać fermę indyków, którym będziesz z lubością osobiście urywał łby i wyskubywał pióra, a za parę lat – obudziwszy się wśród mgły pierza i oparów ptasiej krwi – kontemplował nagrane na ajfonie buddyjskie mądrości, jak jakiś PP.



Wracam do tematu. Pierwsza puszczona bramka. Podanie bramkarza do napastnika drużyny przeciwnej, jedno muśnięcie piłki – siata. Leniwie zmierzające do bramki ostateczne rozwiązanie kwestii dojrzałości golkipera – tych kilka sekund oczekiwania na werdykt komisji weryfikacyjnej – minimum czasu na przemyślenie – choć, tak właściwie, to przemyślenie czego? Bramkarz w tej sytuacji staje się nieruchomością, niczym samochód z niesprawnym akumulatorem – jesteś pod wpływem, czy nie jesteś – i tak nim nie pojedziesz. Wpadła. Szok. Niedowierzanie. Łzy w oczach. Godzenie się z sytuacją. Przepraszam – z Bogiem. Większość z nas, miast rozprawić się z problemem, powierza go niewidzialnemu przyjacielowi, zdejmując tym samym odium odpowiedzialności z siebie. To całkiem logiczne i nadzwyczaj wygodne. Są też tacy, którzy całą odpowiedzialność cedują na neurotyzm innych.
Neurotyzm to dość ciekawe i wygodne rozpoznanie, nie robiąc wariata z człowieka, przy odrobinie wyobraźni, można zrobić durni z wszystkich wokół. Podobnie rzecz się ma z alkoholizmem. Wypijesz bracie z pół butelki whisky – jesteś alkoholikiem. Dewiantem, którego trzeba pilnować i – o zgrozo – trzeba się nim opiekować! Bo może, nie daj Bóg, puścić gola. Co prawda, z mojego doświadczenia wynika, że dopiero wtedy, gdy, miast bramki – puścisz kloca – zaczyna się problem, ale (spuśćmy zasłonę milczenia) nie dla wszystkich ta granica jest tak oczywista.
I otóż bramkarz – neurotyk, nie poprzestaje na jednej porażce, brnie dalej, rzucając się na piłkę niczym drapieżny zwierz – a tak naprawdę bezradnością swoją ciało oszukawszy – leci gdzie popadnie, na ślepo, mając w pamięci swój poprzedni błąd, dwoi się i troi, poczwórnie i po dysze. Dysze od łebka – to już jest impreza.



I nagle strzał jak do kury (tzn. indyka) – łamią się dłonie, piłka znów leniwie wtacza się do bramki. Niestety, z pomocą kolegów. Bo – nie dopilnowali.
Koledzy są różni – jedni nie dopilnowują swoich kobiet – im trzeba ad hoc konstruować doskonale moralnie wypracowane (dla potrzeb hodowli neurotyczki) alibi, inni znów nie pilnują samych siebie -  dla nich najlepszym wyjściem bywa wazektomia, a jeszcze inni – zbyt wrażliwi emocjonalnie – sami pilnują kobiet swoich przyjaciół. Wrażliwość emocjonalna to jeszcze nic zdrożnego, ale kiedy pojawia się osobnik, posiadający wszystkie wyżej wymienione cechy kolegów, ba, z zajadłością Tomasza de Torquemady, jego nabożnym zaangażowaniem, infiltruje to i owo - niekoniecznie na sucho – sprawa staje się poważna.
Poważna – niepoważna – druga bramka została frajersko wpuszczona. Mniejsze napięcie mięśni dłoni, powstałe w wyniku uczuciowego wahnięcia zrobiło swoje. Bramkarz puścił gałę po czubkach palców, a ona sama – muskając zaledwie opuszki - najzacniejsze, tkliwe kobiece piersi – dopełniła czary goryczy, fundując nieszczęsnemu golkiperowi dozgonne piekło (co dalej – nie będę pisał, albowiem w życie pozagrobowe nie wierzę).

„Pijmy wino za kolegów” – napomina tekst pieśni. Niestety, po kolegach, jak i po winie, miewam zgagę. Faktem jest jednak, że żal mi tego liwerpulskiego bramkarza. Doskonale wiem, co czuje. I jak znam życie – pozostał teraz sam, ze swoimi przewinami, nie przewinami, dobrze, jeśli ma, podobny do mojego, ogród, w który może się zanurzyć i - choć na chwilę – wyłączyć myśli. Hm, co ja piszę – pewnie że ma ogród. W końcu jest piłkarzem.

Uśmiercili mnie w Onecie niczym rzeźną świnię. Wcale im się nie dziwię. Może i umieram (piszę to z pewną dozą niepewności) – ale w miarę godnie, cicho i bez bezsensownego blichtru. Czekając w kolejce do onkologa nie mam poczucia że jestem nikim, pomimo tego, że siedzę grzecznie ze wszystkimi, pospołu, łącznie z tymi, którzy nazajutrz wypisywać będą koszmarne recenzje rodzimej ochrony zdrowia. Zwyczajnie – cieszę się, że żyję. Jeszcze.